Mateusz
„Nie
bądź Don Kichotem”
Ile potrzeba czasu, by
opowiedzieć swoje własne życie? Wydawałoby się, że całkiem
sporo, że co najmniej tyle ile owe życie trwało. Nic bardziej
mylnego. Tego czasu potrzeba więcej lub mniej, w zależności od
tego jakie było nasze życie, co w nim robiliśmy i czy
skoncentrujemy się na szczegółach, czy wyłącznie najważniejszych
faktach. Czas trwania opowieści zależy też od tego czy opiszemy
historie rozgrywające się obok nas, czy tylko swoją własną. Jak
widzisz, na długość składa się wiele czynników. Mnie wystarczy
kilka stron i cała noc, by spisać wspomnienia. A ty, ile
potrzebowałbyś czasu, by opowiedzieć mi swoją własną historię?
Urodziłem się... mieszkałem...
uczęszczałem... żyłem... Jakie to ma, kurwa, znaczenie ile mam
lat, jakie miasto miałem wpisane w rubryce aktu urodzenia oraz,
które szkoły mnie wykształciły i, które podwórka wychowały?
Naprawdę chciałbym zacząć tę opowieść jak należy, ale nie
potrafię. Mimo usilnych starań, zamykania oczu i zmuszania
wspomnień do powrotu, nigdy sobie nie przypomnę swojego własnego
poczęcia, pierwszego oddechu, krzyku, tego co zobaczyły moje oczy,
gdy powieki otworzyły się na sali porodowej jednego ze szpitali.
Żadne z was tego nie pamięta, no chyba, że któryś tatuś był na
tyle bystry, by wnieść kamerkę i uwiecznić ten, jakże cudowny,
moment bólu, krwi, potu i łez. Mój na szczęście na taki pomysł
nie wpadł. Zresztą, mój własny ojciec nawet do szpitala nie
wpadł, ale to dłuższa historia i odłóżmy ją na później, gdyż
jeszcze przyjdzie na nią czas.
Umówmy się, że już jestem.
Mam jakieś pięćdziesiąt trzy centymetry wzrostu. Z tego co
dowiedziałem się od matki, ważę niecałe trzy kilogramy, a moje
ciało jest całe pomarszczone, jak obecnie palce każdego z nas, gdy
przykładowo za długo zmywa. Wiem, że miałem becik w samochodziki
i fioletowy, pedalski smoczek. O różowym kaftaniku wolę nie
wspominać. No i masz! Wspomniałem! No to teraz przydałoby się
wyjaśnić. Nie, matka nie chciała ze mnie zrobić metroseksualnego
chłopca! Po prostu, kiedyś dzieci ubierano w to co zaoferował
szpital w swej całej łaskawości. Mnie trafił się różowy
kaftanik, zielone śpiochy, biała czapeczka i wcześniej już
wspomniany, becik w samochodziki. Z bólem muszę przyznać, że
modowego świta, to bym w takim wdzianku nie podbił, dlatego też
owe zdjęcie, uwieczniające mój pierwszy dzień życia, zachowam
wyłącznie dla siebie samego i nie podzielę się nim na forum.
Po kilku minutach trwania w
objęciach matki, otrzymałem imię – Mateusz. Nie wiem czy ładne,
czy brzydkie. Moim zdaniem strasznie pospolite i jak na tamte czasy
niezwykle modne, przez co w klasie... Nie, nie wyprzedzajmy czasu.
Dopiero co wróciłem do domu, ubrany tym razem w chłopięce
śpioszki. Nie mogłem przecież od razu pójść do szkoły, prawda?
Najpierw musiałem nauczyć się chodzić i udało mi się dokonać
tego cudu. Swoje pierwsze kroki postawiłem w mieszkaniu nie mającym
więcej niż piętnaście metrów kwadratowych. Kilkadziesiąt razy
potykałem się o rozdarty w niektórych miejscach gumolit, a potem o
dywan, który dumnie zasłaniał owe rozdarcia. Podczas nauki
utrzymywania równowagi i stabilnego stąpania nabiłem sobie kilka
guzów, rozdarłem brodę i rozciąłem łuk brwiowy. O guzach i
brodzie wiem od matki, bo nie pamiętam tamtejszego bólu i huknięć.
Z łukiem brwiowym jest inaczej – mam pamiątkę i o tamtym
zderzeniu z rogiem małej ławy przypomina mi blizna, i to każdego
dnia, gdy tylko spojrzę w lustro.
Nie da się nie patrzeć w
lustro. Przynajmniej ja nie potrafię tego dokonać. Nad umywalką,
przy której myję zęby, mam lustro. W tygodniu, gdy zapinam guziki
białej koszuli albo wiążę krawat, to także patrzę w lustro, tym
razem w to umiejscowione na drzwiach szafy. Podobnie jest z siłownią,
gdy pedałuję na rowerku czy biegnę na bieżni, to także w stronę
lustra. Nie ważne co by człowiek uczynił, nigdy nie pozbędzie się
własnego odbicia! Jednak tylko od niego samego zależy czy spojrzy
sobie w oczy. Mój ojciec nie umiał patrzeć we własne i ja, gdy
patrzyłem w jego źrenice i tęczówki, nie widziałem odbicia
moich. Dlaczego? Może wróćmy do punktu, w którym skończyłem.
Obiecuję się postarać już nie wyprzedzać czasu.
Mój ojciec był... Człowiek,
do którego pierwszy raz skierowałem słowo „tato”, w chwili,
gdy owe słowo wypowiadałem był pijany i szczęśliwy. Siedział
przy niewielkiej ławie w towarzystwie kumpli. Była to ta sama ława,
o której róg rozciąłem sobie łuk brwiowy, ale mniejsza o to.
Większość jego kolegów popijała piwo z zielonkawych butelek.
Wszyscy rzucali w sposób agresywny kartami na środek białej
serwety. Dziś nie wiem czy był to poker, tysiąc, czy bakarat. Wiem
natomiast, że niewiele pamiętam z tamtego dnia, mam tylko
flashback, taką krótką stop-klatkę. Ten człowiek, do
którego mówiłem „tato” miał niewielki, niechlujny zarost i
drapał mnie nim całując po moich pyzatych policzkach. Byłem
bardzo tęgim dzieckiem, za co do dziś obwiniam matkę. Uważam, że
mnie suka przekarmiała. Dlaczego suka? Nie odpowiem na to pytanie,
sami wyciągniecie wnioski.
Wróćmy więc do człowieka,
który mnie łaskotał, podrzucał pod sam sufit, łapał w locie
kiedy na niego skakałem, uczył jak grać w karty i w jaki sposób
kopać piłkę. Wróćmy do mojego ojca, którego kilku panów w
mundurach brutalnie przewróciło na ziemię na moich oczach. Miałem
jakieś sześć lat i stawiałem koślawe ślaczki w zeszycie w trzy
linie. Mój ojciec coś krzyczał, wszyscy krzyczeli, była jakaś
straszna, głośna krzątanina, szczęk kajdanek zaciskanych na
nadgarstkach i jakaś dłoń, która chwyciła mnie za rączkę, a
potem krzyk matki:
– To mój syn, dokąd go
zabieracie!?
Moja matka miała wtedy na sobie
zielony sweter i torbę z zakupami, która wypadła jej z rąk. Jej
włosy związane w niechlujny kucyk były czarne niczym smoła.
Zupełnie nie pasowały do niebieskiej barwy oczu, której po niej
nie odziedziczyłem.
– Teraz donikąd, skoro pani
już wróciła – odpowiedział ktoś, nie wiem czy mężczyzna, czy
kobieta, po prostu pamiętam słowa, ale nie pamiętam głosu.
– A mąż? Dokąd zabieracie
Kamila? – dopytywała, ale nikt już nie udzielił jej odpowiedzi.
Ojca wyprowadzili, a matka
przyklękła przy mnie. Pamiętam dotyk jej dłoni na moim brzuchu i
plecach. Miała łzy w oczach i kilka z nich spływało po
policzkach, ale pomimo tego szeptała do mnie bez pewności w głosie,
że będzie dobrze, że to pewnie jakaś pomyłka. Jak się potem
okazało, to nie mogła być pomyłka, a przynajmniej ja w taką nie
wierzyłem. W końcu za pomyłki nie wsadzają nikogo do więzienia i
to na trzy lata, prawda?
Taty więc jakiś czas nie było.
Na ponad trzydzieści miesięcy zniknął z mojego życiorysu. Ze
starej, głośno chodzącej lodówki wyniosły się zielone butelki
pełne piwa. Na stole nie leżały już karty do gry i zeszyt do
zapisywania wyników. Nie było jego kapci, czapki z daszkiem, meczy
oglądanych na małym telewizorze z wypukłym ekranem. Wraz z ojcem
zniknęły też awantury i trzaski, te wszystkie momenty tłuczonego
szkła i uderzania o ściany czy meble. Nie było już kłótni o
brak pieniędzy, o to, że nie ma na rachunki czy co włożyć do
garnka. Problem jednak nie zniknął. Zniknął ojciec, ale wraz z
jego zamknięciem nikt nie dał nam wygranego losu na loterię,
opieki socjalnej czy jakiejkolwiek pomocy, choćby psychologicznej.
Wyrosłem więc z brakiem zaufania do władz, policji, sądów,
szkolnictwa i tych wszystkich ludzi co niby stoją na czele i dbają
o to nasze społeczeństwo. O dzieci rzekomo się troszczą
szczególnie, ale ja temu nie przyklasnę, bo choć byłem dzieckiem,
to troskliwej dłoni naszego państwa nigdy na swym ramieniu nie
poczułem.
Kiedy ojca nie było, matka
chwytała się każdej pracy. Od opieki nad starszą sąsiadką, po
mycie okien u bogatych ludzi, głównie prawników, prokuratorów i
lekarzy, bo takich znajomych miał przyjaciel ojca – Tomek. Ten
sam, który wcześniej przesiadywał u nas co dnia i grywał z tatą
w karty. Nie pił, znaczy pił, ale nigdy niczego co miało w sobie
alkohol. Był abstynentem.
Tomasz Będkowski, to jedyny
przyjaciel ojca, który o nas nie zapomniał. Nadal odwiedzał nasz
dom, prawie tak samo często co wcześniej. Studiował. Przychodził
więc po wykładach, podnosił matkę na duchu, odrabiał ze mną
lekcję, czasami przywoził jakieś zakupy. Bywały też dni, gdy coś
samodzielnie dla nas ugotował.
Pewnego dnia obudziłem się w
nocy. Nie pamiętam czy chciało mi się pić, czy sikać. Było
ciemno, za oknem jeszcze nie świtało, ale latarnie uliczne nieco
oświetlały niewielki, dosłownie mikroskopijny przedpokój, który
prowadził do kuchni i toalety. Łazienki w tym domu nie było,
wydaje mi się, że nie ma jej tam do dziś. Jednak nie zażywanie
kąpieli i ciepła, bieżąca woda są teraz najważniejsze. Kluczowe
w tej opowieści jest to co widziały moje oczy. Pamiętam matkę,
ubraną w jakąś luźną koszulkę, której jedno ramiączko było
zsunięte po sam łokieć. Pamiętam Tomka i to jak zachłannie
obcałowywał jej szyję. Byłem dzieckiem, miałem jakieś osiem lat
i z początku myślałem, że on ją gryzie. Nie krzyczałem. Stałem
niczym sparaliżowany i wpatrywałem się w ten obraz. Zauważyli
mnie. Wujek wyszedł, matka została, niczego nie tłumaczyła. Tomek
przestał przychodzić, do dziś nie wiem czy się wstydził, czy
bał, ale wiem, że brak jego obecności nie przyniósł mnie ani
matce niczego dobrego. Co prawda moja rodzicielka nadal pracowała,
ale kasy nie starczało, a nikt już nie ratował jej drobnymi
zakupami czy opłacaniem jakiegoś rachunku, no bo Tomka, przecież
już przy nas nie było.
Zaczęło się więc jedzenie
namoczonego wodą, smażonego na margarynie chleba, z dodatkiem cukru
dla smaku. Do dziś ta mdląca słodycz i posmak spalenizny stoją w
moim gardle. Podobny uraz mam do suchych naleśników i placków
ziemniaczanych. Czy wtedy się wściekałem? Nie. Niczego nie
wykrzykiwałem, nie wyłem do poduszki i nie rzucałem taboretami z
powodu frustracji. Byłem raczej cichym, takim wycofanym dzieckiem.
Powszechnie uważanym za grzeczne, małomówne, niesprawiające
kłopotów wychowawczych. W szkole dawałem sobie radę. Nie byłem
orłem, ale nie byłem też gamoniem. Matka o mnie dbała, więc
chodziłem skromnie, ale czysto ubrany, zawsze miałem jakieś...
jakiekolwiek, ale jednak drugie śniadanie. Być może dlatego wtedy
żaden kurator, sąd, opieka społeczna się nami nie zainteresowali.
Tak jak już mówiłem –
zewnętrznie się nie wściekałem. Wewnętrznie jednak byłem istną
burzą i huraganem. Miałem tylko osiem lat i chwilami, gdy
zagryzałem zęby, żałowałem, iż to Kamil jest moim ojcem, a nie
Tomek. Chciałem, by ten drugi wrócił, podczas gdy tego pierwszego
nawet nie pamiętałem, bo nie chciałem nawet patrzeć na jego
zdjęcie. Obwiniałem go za to, że nas opuścił. Obwiniałem matkę
za to, że jestem. Aż wreszcie obwiniałem samego siebie za to, że
w duchu marzę o tym, by móc się ich wyrzec, wyciąć własne
korzenie i narodzić się gdzie indziej, w innym miejscu, lepszym
mieszkaniu, pełniejszej rodzinie.
Nikt nie ma wpływu na to gdzie
rzuci go los i nie każdy jest zdolny, by zawrócić bieg własnej
historii. Pomimo tego, jednak każdy może się starać nadać choćby
maleńki sens własnemu życiu. Dodać swemu istnieniu coś, co
pozwoli mu stać godnym tego, że w ogóle oddycha.
Ojciec do nas powrócił. Matka
go przywitała jakimś polskim daniem i zapewne także seksem, ale
byłem za mały, by zdawać sobie sprawę ze współżycia ludzi
dorosłych. Dla niej ciągle był mężem, a dla mnie po prostu był
mężczyzną, który podał mi rękę, powiedział „cześć” i
zapytał „ile już masz lat?”. Odpowiedziałem mu, a dzień
później dostałem od niego piłkę, taką do kosza. Uczył mnie
grać. Nienawidził piłki nożnej, uważał ją za sport dla
patologi. Nijak to pasowało do jego wcześniejszego oglądania
meczy. Dziś myślę, że ojciec chciał się zmienić, bo wtedy
podjął jakąś stałą pracę. Jeśli się nie mylę, to tyrał w
barze jako barman, a dodatkowo był kelnerem i obstawiał wesela,
komunie, chrzciny i inne imprezy okolicznościowe. Matka się
cieszyła, zrezygnowała ze sprzątania i zajęła się domem. Kasa
zaczęła się zgadzać, czyli starczało na opłaty i skromne,
bieżące życie. Myślę, że w tamtej chwili byłem naprawdę
szczęśliwy, bo do dziś pamiętam smak lodów truskawkowych
podanych w dużym pucharze, w jednej ze śródmiejskich kawiarenek.
Tych kawiarenek i restauracji już nie ma, bo na ich miejscach stoją
banki, firmy pożyczkowe i usługi telekomunikacyjne.
Mijał czas, lepszy i ten
gorszy. Nadal zdarzały się awantury, wypominanie sobie nawzajem
przez moich rodziców tego i owego. Nastało szukanie lepszego,
większego mieszkania. Oczywiście nie do kupna, bo wtedy nikt nie
oferował kredytów hipotecznych na taki luksusowy zakup. Z resztą,
nawet jakby taka oferta była, to myślę, że ojciec w życiu, by z
niej nie skorzystał. Uważał – najpierw zarób, a potem wydaj,
nigdy odwrotnie.
Kamil Maciejewski – mój tato
wynajął więc u jakiegoś prywaciarza mieszkanie, czyli należące
pod administrację dwa pokoje z kuchnią do gruntownego remontu.
Całkiem szybko się z tym remontem uporał, bo w niecały rok. Dziś
wiem, że pieniądze, którymi płacił za papierowe tapety, kolorowe
pigmenty do farby, rozkładane kanapy, biurko i mój pierwszy w życiu
komputer, nie były takie do końca legalne. Myślę, że matka
wiedziała to już wcześniej, jeszcze zanim policja zapukała w
drzwi naszego mieszkania i ponownie zabrała mi ojca, tym razem już
na zawsze. Nie, mój rodziciel nie dostał dożywocia, to matka
eksmitowała go z naszego życia.
Iwona Maciejewska, z domu
Dobrowolska – kobieta, która mnie urodziła, rozwiodła się ze
swym pierwszym mężem, gdy ten siedział za kratkami, za które
trafił tylko i wyłącznie przez to, że chciał polepszyć nasze
życie. Mój ojciec w moim mniemaniu wtedy nie zrobił niczego złego.
On tylko handlował narkotykami. Czyja była wina, że je sprzedawał?
Przecież, gdyby nie było chętnych, by je brać i nikt, by ich nie
kupował, to i on, by nimi nie handlował, prawda? Jak ktoś chce być
narkomanem, to jego sprawa, niechaj bierze na potęgę, aż do
śmierci. To tylko i wyłącznie jego wybór i nikt go nie zmuszał
do zaczerpnięcia pierwszego wdechu przy butli napęczniałej od
mleko-dymu marihuany czy do sztachnięcia się pierwszą działką
amfetaminy. Czyż nie jest właśnie tak?
Mnie też nikt nie zmuszał.
Swoją pierwszą fifkę spaliłem jeszcze zanim poszedłem do
gimnazjum. Nie uzależniłem się, ale lubiłem od czasu do czasu
skruszyć trochę zielonego i zawinąć w rulonik z OCB albo wcisnąć
do szklanej lufki. Nie byłem już cichym i spokojnym chłopcem.
Byłem kłopotliwym nastolatkiem, którego przenoszono z klasy do
klasy i usilnie próbowano wywalić ze szkoły. W taki oto sposób
ponownie trafiłem na Tomasza – przyjaciela ojca, który przed laty
grywał z nim w karty i troszkę później obściskiwał jego żonę,
a moją matkę. Będkowski został prokuratorem i zbiegiem
okoliczności stawił się na komendzie w chwili, gdy ja na niej
przebywałem i oczekiwałem na to aż matka skończy pracę, włączy
telefon i mnie z niej odbierze. Policjanci się niecierpliwili i już
chcieli mnie zabrać do pogotowia opiekuńczego, bo była noc, a ja
szlajałem się po ulicy z, ich skromnym zdaniem, „nieodpowiednim
dla mnie towarzystwem”. To Tomek mnie uratował przed wywozem i
brudem w papierach. Wtedy jeszcze nie wiedziałem dlaczego to
uczynił. Wierzyłem, iż z dobroci serca.
Tomasz Będkowski wyglądał
zupełnie inaczej niż człowiek przed sześcioma laty, który
odrabiał ze mną lekcję, czasami gotował, a potem po prostu
uciekł, gdy nakryłem go z moją matką. Pamiętałem go jako
szczupłego chłopaka z koszulką wciągniętą w zwyczajne, dżinsowe
spodnie. Gdy zabierał mnie z komisariatu, miał na sobie modny
garnitur w granatowym kolorze, białą koszulę i poluzowany krawat.
Mojej uwadze nie umknął złoty zegarek, który zakosiłem mu kilka
lat później, ale o tym opowiem wam za kilka albo kilkanaście
akapitów, a być może nigdy wam o tym nie wspomnę, bo na przykład
zapomnę. Kiedy Tomek grywał w karty z moim ojcem, to jeździł
rowerem, a po latach był właścicielem czarnej mazdy.
– Co u was? – zapytał,
parkując pod kamienicą, w której mieszkałem.
Nie spodziewałem się nawet, że
będzie wiedział, gdzie mnie odwieźć. Nie pytał jednak o adres, a
i tak trafił.
W odpowiedzi wzruszyłem
ramionami.
– A u ojca jak? – dopytywał
niezrażony. – Mateusz! – ryknął w końcu.
– Siedzi – odpowiedziałem,
sądząc, iż mówię prawdę.
Tomek spojrzał na mnie jakoś
tak dziwnie, jakby nie wierzył własnym uszom.
– Leć już – polecił i
nachylił się, by móc otworzyć mi drzwi.
Wysiadłem. Matka nigdy nie
dowiedziała się o mojej przygodzie z policją, bo Tomasz wszystko
zatuszował, a i ja się nie chwaliłem, bo nie było przecież czym.
Dzień później zawitał do mnie ojciec. Okazało się, że wyszedł
z więzienia kilka miesięcy wcześniej i znalazł czas nawet na to,
by się powtórnie ożenić, ale nie znalazł czasu, by odwiedzić
swego jedynego syna. Nieszczególnie mnie to dziwiło, skoro za pół
roku miał mu się urodzić kolejny, lepszy gówniarz.
Kamil – człowiek, do którego
skierowałem swoje pierwsze „tato”, bez wątpienia na nie nie
zasługiwał. Co prawda, odwiedzał mnie z początku regularnie co
weekend, potem co dwa, bo zmienił pracę na inną i nie miał już
tyle czasu. Zabierał mnie do knajp i na spacery, ale nigdy do
swojego domu. Nie, to nie tak jak myślicie – on mnie nie ukrywał.
Jego nowa żona, dużo młodsza od niego, wiedziała, że Kamil ma
syna z pierwszego małżeństwa, ale nie chciała mnie poznawać i
nie życzyła sobie mnie w swoim domu. Myślę, że miała do tego
prawo, bo nie byłem ani łatwym, ani pokornym nastolatkiem. Byłem
jednak mściwy i gdy dowiedziałem się od matki, że ojciec unika
płacenia alimentów, bo ukrywa dochody, to coś mnie trafiło. Moja
rodzicielka tonęła w długach po uszy, a mój ojciec w tym czasie
kupował nowy samochód z salonu dla swojej małoletniej dziwki,
która, jakoś omyłkowo, powiązana była z nim węzłem małżeńskim.
Potraktowałem ten jej nowy środek transportu ziarnami dla ptaków.
Kochane stworzenia pozostawiły ślady dziobów na nowiutkiej,
lśniącej karoserii, a ja miałem trafić przed sąd dla nieletnich
za zniszczenie mienia niejakiej Sary Maciejewskiej, z domu
Kasprowicz.
Matka płakała, gdy ja
składałem zeznania na policji. Z początku wszystkiego się
wypierałem, potem, za radą Tomka, przyznałem się do winy, ale nie
okazałem skruchy. Wręcz przeciwnie. Mówiłem, że gdybym cofnął
czas, to ponownie zrobiłbym to samo, że ojca nienawidzę i, że
gdyby zabicie człowieka nie było karane, to pierwszy wsadziłbym mu
nóż w bebechy, i tej jego dziwce też. Byłem dumny ze swoich słów,
dumny ze swej nienawiści i rozpiera mnie ona po dziś dzień, ale z
biegiem lat stała się motorem napędowym i zmusiła do działania
na swój pożytek, a nie na własną szkodę.
Sąd miał podjąć decyzję o
tym czy nie będzie lepiej umieścić mnie w ośrodku wychowawczym,
bo tego żądał mój ojciec, sugerując, że matka nie umie się mną
zająć jak należy. Sąd, czyli obcy człowiek, który mnie nie znał
i nawet nie miał kilku godzin, by zapoznać się ze skróconą
historią mojego życia, miał decydować o tym, gdzie ja mam
przebywać, gdzie mnie będzie lepiej i co będzie dobre dla moich
bliski. Czy to paradoks, czy już kpina? Nie, to tylko Polska i jej
bezprawie! Dlaczego bezprawie? A jak inaczej nazwać sytuację, gdy
mężczyzna porzuca rodzinę, pławi się w dostatku, a jego
pierworodne dziecko chodzi w tenisówkach zimą, bo matki nie stać
na kupno porządnego obuwia? Czy sprawiedliwością byłoby
umieszczenie mnie w ośrodku za to, że ukarałem takiego typa i tę
jego szmatę? Myślę, że odpowiedzi na te pytania będą zależne
od moralności każdego z was, jednak zanim dokonacie osądu, to
proszę postawić się choć na krótką chwilę na mym, a nie swoim
miejscu.
Przed rozprawą poszedłem do
Tomka. Chciałem się zapytać ile może mi za to grozić i tak
dalej, bo szczerze mówiąc, to byłem kompletnie zielony, nie miałem
pojęcia jak wygląda taka aula sądowa ani nawet o tym, że
sędziowie przywdziewają togi i złote łańcuchy z orzełkami. Nie
wiedziałem tego, ale na swojej szyi miałem podobnego, małego
orzełka i to już od dnia, gdy skończyłem trzy latka, a
przynajmniej na to wskazywały fotografie z mojego wczesnego
dzieciństwa. Czy to oznacza, że już wtedy trzymałem los w swoich
rękach? Czy mogłem dostać się do miejsca, w którym teraz się
znajduję bez tej drogi przez istne piekło? Ja osobiście myślę,
że nie, ale może opowiem po kolei, bo chyba ponownie za bardzo się
zagalopowałem i wyprzedziłem czas.
Kiedy doszedłem do kancelarii
mojego wujka – Tomasza Będkowskiego, to zasiadłem w poczekalni,
gdyż tak nakazała mi jego sekretarka. Była młoda i ładna, bardzo
zgrabna. Jej długie nogi do dziś widzę, gdy tylko zamknę oczy, a
ta spódniczka i tyłeczek... Pewnie mógłbym jeszcze tak długo
opowiadać, ale niekoniecznie mam na to czas, a i wtedy nie miałem
głowy do podziwiania jej kształtnej pupy, bo usłyszałem
podniesione głosy dwójki mężczyzn. Wstałem z krzesła i
zakradłem się pod drzwi. Uchyliłem je bardziej i wykorzystując
moment, że sekretarka zniknęła w innym pokoju, obserwowałem
wydarzenia rozgrywające się w gabinecie urządzonym w surowym,
klasycznym stylu.
– Powinieneś wycofać to
oskarżenie – stwierdził Będkowski, siadając za biurkiem.
– I ty mi będziesz mówił co
mam robić i jak mam postępować z moim synem!? – zakpił w
odpowiedzi.
– Tak, ja! – Tomasz wstał i
uderzył otwartą dłonią o biurko. – Cholernie go skrzywdziłeś,
miał prawo...
– Nie miał! Prawo choć ten
raz w życiu stoi po mojej stronie i zamierzam to wykorzystać. –
Kamil ironicznie się uśmiechnął, wcisnął dłonie do kieszeni
dżinsów i oparł o pobliski regał z dokumentami. – Może dzięki
temu, że go gdzieś zamkną, nie będę musiał płacić alimentów,
a i jego matka odda mi za lakiernika.
Tomek się zaśmiał, dosłownie
zaczął rżeć jak koń i opadł na zapewne wygodny, skórzany
fotel.
– A więc chodzi ci o
pieniądze? – zapytał. – Ile jest warta wolność twojego syna i
zdrowie psychiczne jego matki? Tysiąc? Dwa? Osiem? Szesnaście?
Podaj kwotę, a wystawię ci czek i więcej się nie zobaczymy.
– Chcę sprawiedliwości –
upierał się.
– Ty? Nie bluźnij, Kamil. Ty
i sprawiedliwość, to nie idzie w parze. Jeśli tak bardzo chciałeś
być sprawiedliwym, to było trzeba wywiązać się z podjętej roli
i być dla tego chłopca ojcem, a nie zostawiać go samemu sobie.
Myślisz, że dlaczego on taki jest!? – podniósł głos.
– Jest nic niewart i skończy
za kratkami.
– Jak jego ojciec? – pytanie
Tomka spowodowało długą i, nawet dla mnie, ciążącą ciszę.
– Nie jestem jego ojcem i wiem
o tym. W chwili, gdy się dowiedziałem, przestałem sobie zadawać
pytania dotyczące tego, dlaczego nie jestem w stanie pokochać
własnego syna. – Po tych słowach Kamil wyszedł. Minął mnie jak
obcego i skierował do wyjścia z kancelarii, a ja wszedłem do
środka.
Tomasz spojrzał na mnie
ciemnymi niczym węgiel i błyszczącymi jak czarne onyksy oczyma.
Uśmiechnął się i wskazał dłonią miejsce naprzeciw siebie. Na
jego serdecznym palcu gościła wąska, złota obrączka i
zastanawiałem się, jak mogłem wcześniej jej nie zauważyć. Nie
sądziłem, że mój wujek jest żonaty. Zapytałem go o to, choć
tak naprawdę chciałem zapytać o kilkanaście innych, zapewne na
tamtą chwilę ważniejszych, rzeczy. W odpowiedzi Będkowski
odwrócił jedną z fotografii. Przedstawiała dwoje ludzi na tle
dużego statku. Wujka rozpoznałem bez problemu, kobiety nie
widziałem nigdy wcześniej na oczy. Była ładna, wydawała mi się
jeszcze bardziej doskonała niż sekretarka zajmująca recepcję, ale
podobna do niej. Potem dowiedziałem się, że to siostry.
Tomek kazał mi się nie martwić
rozprawą. Obiecał wszystko załatwić, ale kazał przyrzec, że
przestanę wagarować, rzucę palenie, zacznę przykładać się do
nauki i będę pomagał matce w domu, na tyle na ile będę potrafił.
– Palenie to nałóg, którego
już raczej nie dam rady rzucić – odpowiedziałem z lekkim,
łobuzerskim uśmiechem.
– Dobrze, zatem palenie sobie
zatrzymaj, w końcu na udane życie składają się nie tylko
zwycięstwa, ale także kompromisy. – Wyciągnął otwartą dłoń
w moją stronę. Miał to być gest zawarcia między nami umowy.
On się wywiązał – rozprawy
nie było. Kamil wycofał oskarżenie, a Tomek w zamian pokrył
koszty naprawy samochodu. Ja nawaliłem – ledwie zdałem, kolejny
rok zawaliłem i nadal popadałem w kłopoty, ale już nie na tyle
poważne, by mieć większe konflikty z prawem. Matka natomiast
starała się sobie ułożyć życie z coraz to nowymi mężczyznami.
W ciągu trwania mojego gimnazjum, przewinęło się przez nasz dom
naprawdę wielu facetów i żaden nie był godny uwagi na dłużej –
sami leserzy, bandyci, awanturnicy, bezrobotni, smarkacze,
nudziarze... długo, by wymieniać. Jeśli ktoś był porządny, to
nie potrafił zaakceptować mnie, moich odzywek i tego, że go nie
szanuję. Jeśli ktoś był nieporządny, to matka nie potrafiła
zaakceptować na dłuższą metę jego i po kilku dniach, najwyżej
tygodniach, kończył za drzwiami.
Życie pewnie toczyłoby się
dalej, gdyby matka nie zaszła w ciąże i tym nie przypomniała mi
słów mojego ojca, słów Kamila, sugerujących, iż ja mogę nie
być jego. Zapytałem ją wtedy o to. Doszło do awantury. Lekko ją
pchnąłem, a przynajmniej wydawało mi się, że było to lekko.
Uderzyła się w brzuch, upadła i zaczęła krwawić. Nie wiedziałem
do kogo mam dzwonić i zadzwoniłem do wujka. Tomek przyleciał
niczym na skrzydłach, niesłychanie szybko i wyzwał mnie od
idiotów. Nie, nie krzyczał dlatego, że podniosłem rękę na
własną rodzicielkę, już niedługo miałem się przekonać, że
bicie kobiet jest dla niego normą. Wściekły był o dziecko, o to,
że coś zagrażało jego życiu, a ja nie wezwałem jeszcze karetki.
Sam zawiózł matkę do szpitala, jak się okazało na ostatnią
chwilę i tym uratował Mikołaja – mojego brata, który urodził
się cztery miesiące później jako zdrowy i silny chłopak.
Przed porodem matka miała nakaz
leżenia. Najpierw była w szpitalu, a potem w domu. Ja w tym czasie
zamieszkałem u Tomka, bo ten się uparł, że nie zostawi mnie po
raz kolejny samego. Mężczyzna miał piękne mieszkanie w
odrestaurowanej kamienicy, mieszczącej się w centrum miasta.
Malwina – jego żona – nie była szczęśliwa, że będę u nich
przebywał, ale widać było, że w domu nie miała za dużo do
powiedzenia. To Tomasz wszystkim rządził, to on opłacał rachunki,
decydował jakie będą wydatki, co ma być na obiad i gdzie spędzimy
wolny weekend. Tak, dobrze przeczytaliście „spędzimy”! Jeszcze
wtedy nie wiedziałem dlaczego tak było, ale wszędzie targał mnie
z sobą i swoją żoną. Tym sposobem zwiedziłem Kraków, Warszawę,
a nawet Berlin i Londyn, do którego polecieliśmy w maju, w długi
weekend. Nie wiem czy byłem wtedy szczęśliwy. Z pewnością były
momenty, gdy zapominałem o tym co ważne i cieszyłem się czasem
spędzony z wujkiem, ze wspólnego squasha, basenu, nauki gry na
gitarze i zarażenia pasją jaką było żeglarstwo. Tomek sprawił,
że zapomniałem o kumplach, deskorolce, przesiadywaniu na boisku i w
piwnicach. Sprawił, że zrezygnowałem z życia bez celu, choć
wtedy jeszcze nie obrałem żadnego konkretnego kursu. Zresztą, tak
naprawdę, chyba bałem się mu przeciwstawić i zrobić coś, co by
mu się nie spodobało. Pisząc „bałem się”, nie miałem na
myśli tego, że strzeli mi w twarz, tak jak swojej żonie podczas
jednego feralnego piątku, gdy podała mu zimną herbatę do obiadu.
Ja tak naprawdę lękałem się kolejnego odrzucenia, bo matka także
zaczęła już sobie układać życie z kimś innym – z ojcem
Mikołaja. Tomasz był moją jedyną normalnością i paradoksalnie
był czymś w rodzaju bezpiecznej przystani. Kimś kto nie skreślił
mnie ze swojego życiorysu nawet wtedy, gdy ukradłem mu zegarek
warty kilkanaście tysięcy polskich złotych. Zaszczepił we mnie
przekonanie, że ktoś dla kogoś może być droższy od pieniędzy.
To dzięki Tomkowi ukończyłem
liceum i poszedłem na studia. To też on załatwił mi aplikację
sędziowską, na której jakimś cudem przetrwałem te pięćdziesiąt
cztery miesiące życia, i to też w dużej mierze dzięki niemu
teraz mogę wydawać wyroki takim jak on i mój ojciec. Życie bywa
przewrotne i choć uważam, że nie warto rezygnować z marzeń, to
ja swoje porzuciłem. W przeszłości chciałem być raperem i
gangsterem, co ma szybkie bryki, dziwki i lewe, szemrane interesy.
Prościej jednak było uczynić ze swojego wadliwego życia taki
zlepek – kulę motywacyjną – i nie walczyć z wiatrakami niczym
głupi Don Kichot. Zawsze możemy zmienić swoje życie oraz
naprawiać zło i niesprawiedliwości tego świata, tylko, po prostu,
nie zawsze jest to możliwe z miejsca, w którym się obecnie
znajdujemy. Tak naprawdę, to nasz w tym interes, by nienawiść,
agresję i tę całą negatywną energię spożytkować na coś
konkretnego, bo w życiu nawet mścić się trzeba mądrze.
Pozdrawiam
Mateusz Będkowski.
Świetne :)
OdpowiedzUsuńDziękuję i cieszę się, że się podobało.
UsuńLiczyłam na depresyjne zakończenie, a ono wręcz przeciwnie - jest pełne nadziei. Może nie do końca dobre, ale jednak bardziej pozytywne niż negatywne. Co można powiedzieć o samym Mateuszu? Jest on choć główną postacią w tej miniaturce, to jednak bardziej skupia się na roli obserwatora. Mateusz widzi świat jakim jest i przedstawia go też takim nam - czytelnikom. Nie ma tu słodkiej bajeczki na dobranoc, jego życie od dzieciństwa nie jest beztroskie, a potem zdaje się być już tylko gorzej. Matka stara się wiązać koniec z końcem, ojciec w więzieniu, przyjaciel ojca dobierający się do matki i ona poddająca się temu, to może zaburzyć obraz u takiego małego dziecka i też stąd może wynikać jego brak szacunku do rodzicielki, bo jednak powinna być wierna mężowi, powinna od początku powiedzieć, że to Tomasz jest ojcem Mateuszka. Powinna, a Mateusz powinien mieć swój pokój i zawsze coś dobrego do zjedzenia - w życiu jednak nie zawsze jest jak powinno być i za to chyba polubię twoją twórczość, bo pokazujesz prawdę taką jak życie, a nie idziesz z modnym nurtem idealizowania wszystkiego dookoła.
OdpowiedzUsuń(skopiowałam z twojego starego bloga, bo jakoś tak... skoro już komentowałam wszystko, to niech tutaj sobie też będzie mój komentarz)
To dlaczego Mateusz nie szanował matki i dlaczego określał ją mianem suk zostawiłem do zinterpretowania czytelnikom. Myślę, że nie ma tutaj złych odpowiedzi.
UsuńIdę wręcz odwrotnym nurtem, ja niczego nie idealizuję.
Dziękuję za skopiowanie i opublikowanie także tutaj :)