Po prawej stronie, w gadżetach
blogowych, znajduje się ankieta, a poniżej prezentuję Wam sześć
fragmentów z sześciu różnych opowiadań. Każdy taki fragment
zatytułowałem byście wiedzieli, z którym opowiadaniem macie
aktualnie do czynienia. Chcę Wam w ten sposób ułatwić wybór. A
czego on dotyczy? Oczywiście tego, które opowiadanie, Waszym
zdaniem, powinienem zacząć publikować, gdy „Paulina” dobiegnie
już do końca. Chciałbym jakiś czas odpocząć od serii „Nie
jesteś sama” i dlatego w opcjach do wyboru nie ma kolejnej
opowieści z tej serii.
Jeszcze dzisiaj, nieco później,
postaram się dodać odpowiednie podstrony z opisami tych wszystkich
sześciu opowiadań, ale sądzę, że nawet po fragmentach i tytułach
będziecie w stanie domyślić się z czym macie do czynienia.
Liczę na waszą pomoc, dlatego
zachęcam do czytania, głosowania i pisania komentarzy.
Opowiadanie, które zdobędzie
do czerwca największą ilość głosów, będzie publikowane jako
kolejne.
„Jabłka
i śniegi”
Mały pokój, którego ściany
pokryte były starą, wyblakłą tapetą w bladoróżowe tulipany był
niemal pusty. Znajdowała się w nim tylko jedna szafa z sosnowego
drewna i pojedyncze łóżko, które stało pod samym oknem, okryte
było białym prześcieradłem. Naprzeciw łóżka bujało się
krzesło na biegunach. Młoda kobieta o jasnobrązowych włosach
siedziała na tym krześle, trzymała na kolanach czteroletniego
chłopca, głaskała jego czarne jak smoła włosy i śpiewała
bardzo smutną piosenkę. Maluszek był zasłuchany w słowa, jakby
właśnie ktoś opowiadał mu najciekawszą z baśni. Co jakiś czas
pociągał nosem i wycierał miejsce nad usteczkami haftowaną
chusteczką, trzymaną w małej, bladej dłoni.
– Śpisz? – zapytała
kobieta niespodziewanie i niezwykle cicho.
Chłopczyk oparł głowę o jej
ramię, odchylił ją do tyłu. Miał małe oczy, zaspane, ale
walczył, by powieki nie opadły. Chciał wysłuchać piosenki do
końca.
– Nie – odpowiedział i
pokręcił główką.
– Źle się czujesz? –
dopytywała. – Boli cię jeszcze gardełko?
– Tloche. Dalej śpiewaj –
polecił. Usadowił się wygodniej na jej kolanach, a ona otuliła go
ramionami.
Cyntia śpiewała więc dalej.
Skoro to go uspokajało, to nie potrafiła mu odmówić. Żałowała,
że ona nie ma niczego co potrafiłoby wyciszyć jej myśli… jej
dusze i umysł. Cóż, ona była dorosła, a główną cechą
dorosłości jest wiele problemów, na których rozwiązanie tracimy
nadzieję z każdym dniem.
Pokój wypełniały odgłosy
cichych słów piosenki o bezdomnym panu, karmiącym łabędzie:
Wczoraj widziałam jak tłum
gapiów gęstniał
Pomóc nie mógł już nikt
Spokojne miał rysy, gdy przy
nim uklękłam
Płakałam tak bliski mi był
Och dziecko
gdybyś przeżyła tyle co ja
Teraz płynie niezwykłym
zaprzęgiem
Do nieba wiezie go
Sześć par łabędzi
Ostatni mu oddaje hołd
Chłopiec w końcu usnął.
Kobieta przeczesała swoje brązowe włosy. Zarzuciła je przy tym do
tyłu, pilnując, by żaden kosmyk nie przeciął jej twarzy.
Położyła malucha w błękitnej piżamce w wyhaftowane misie na
łóżku, okryła kołdrą. Marsel trochę się pokręcił, ułożył
tak, by było mu wygodnie, a potem już spał spokojnie. Śnił o
lepszym świecie, choć nie miał pojęcia, że żyje na tym gorszym.
Był tylko dzieckiem, niezdającym sobie sprawy z tego ile za nim i
nieświadomym niczego co przed nim. Kobieta chwyciła za poduszkę,
która leżała obok chłopca. Złapała ją w obie, drżące dłonie
i zawisła z nią nad twarzą chłopczyka. Mała lampka rzucała cień
na ścianę…
Cyntia rozpruła zaszytą
poduszkę i wydobyła z niej pierzaste wnętrze. Następnie
rozpoczęła przepakowywanie ubrań i kosztowności z niewygodnej,
ciężkiej walizki do poszwy. Wiedziała, że chłopiec jest mały, w
dodatku chory i nie da rady sam iść przez niewygodne tereny.
Spodziewała się, że będzie musiała go nieść większą część
drogi, a z walizką byłoby to niewygodne. Materiał poszwy mogła
spokojnie związać i założyć na ramię czy zarzucić na plecy,
dlatego wybrała takie rozwiązanie. Po skończonych przygotowaniach,
na powrót usiadła w bujanym fotelu. Powieki opadały, ale nie
pozwoliła sobie na sen. Patrzyła na zegar. Dochodziła godzina
druga po północy. Wciąż miała nadzieje... wciąż liczyła na
pojawienie się towarzysza, ale ten się spóźniał.
Pukanie do drzwi rozeszło się
po całym pokoju, było niezwykle silne, wystraszyło Cyntię. Pierw
ogarnął ją strach spowodowany zaskoczeniem, potem radość, że
ten którego wyczekuje się zjawił, ale pukanie nie ustępowało,
było zbyt intensywne i nachalne. Już wtedy, przed otwarciem drzwi,
wiedziała, że to nie Martin. Nie myliła się. Do pokoju wtargnęło
dwóch mężczyzn, obaj wysocy i silni. Zaraz po nich przez próg
przeszedł starszy pan, grubszy i o wiele niższy od swoich
współpracowników. Kobieta znała tego mężczyznę, przywitała
się więc:
– Witam, detektywie. Czemu
zawdzięczam wizytę policji o tak późnej porze? – zapytała
niewinnie.
Chłopiec się przebudził,
przecierał oczy dłońmi zaciśniętymi w piąstki i zastanawiał
się czy to jawa, czy może jeszcze sen.
– Moją wizytę o tak późnej
porze, zawdzięcza pani mężowi – udzielił odpowiedzi wąsaty,
starszy pan.
Zapadła niezręczna cisza, nikt
się nie śmiał i niczym nie szeleścił, nawet nie stąpał.
Wszyscy byli śmiertelnie poważni i nieco zasmuceni. Tylko na
twarzyczce małego chłopca pojawił się promienny uśmiech.
Spojrzał na wysokich panów policjantów, następnie na matkę i
detektywa.
– Tata nas odnalasł! –
zawołał wesolutko. Wstał z łóżka i podbiegł do mamy. Pociągał
za brzeg jej sukni co jakiś czas. – Mamusiu, to my już nie bawimy
się z tatem w chowanego? – zapytał niezwykle uroczo. Był
całkowicie nieświadomy powagi sytuacji.
Kobieta przykucnęła przy
chłopczyku, zniżając się do jego poziomu. Chciała być mu równa.
Zmusiła samą siebie do uśmiechu i dobrego słowa.
– Już nie, tata wygrał,
odnalazł nas. – Gdy to mówiła poczuła łzy stojące w jej
oczach. Spojrzała jeszcze z nadzieją na detektywa.
– Proszę mi wierzyć, pani de
Rodriguez, gdybym mógł postąpić inaczej, nie wahałbym się ani
chwili, ale nie mogę. Pani mąż postawił mnie pod ścianą. –
Mężczyzna sięgnął do kieszeni swoich spodni skrojonych na miarę.
Wyjął z nich kartkę złożona na cztery. Rozłożył ją jednym
wstrząśnięciem. – Tu ma pani nakaz poszukiwań. Opuściła pani
dom małżeński, to bezprawne postępowanie. Jutro szukałyby panią
i dziecko wszystkie patrole i posterunki policji, nie tylko w tym
mieście, ale całym państwie, o ile też nie poza nim. Lepiej
będzie jeśli to ja panią doprowadzę do męża, niżeli jutro
miałby tego dokonać ktoś inny. Jutro zapewne przy pani boku byłby
już kochanek.
– Skąd pomysł, że… –
zaczęła zbulwersowana kobieta, jednocześnie powstając z kucek.
Mężczyzna jednak tylko
szepnął:
– Ciii. – I przyłożył
palec do ust.
Cyntia spojrzała na niego
pytająco, nie rozumiała.
– Skryjmy to milczeniem –
wyjaśnił.
– Skoro pan wie…
– Ja nie wiem, ja tylko
przypuszczam, droga pani – ponownie jej przerwał.
– Dlaczego nie powie pan o
swoich przypuszczeniach Hektorowi? – zapytała.
Detektyw się zamyślił.
Patrzył na czterolatka, którego kobieta trzymała za rączkę.
Zerknął na jej młodą twarz bez żadnej zmarszczki i spojrzał
głęboko w oczy.
– Pani Rodriguez, zadaniem
policji jest zaniżać statystyki przestępczości i zapobiegać
zbrodniom, a nie je prowokować. Dalszą dyskusję uważam za zbędną.
Odprowadzę panią do domu. Rupert weź chłopca na ręce – polecił
jednemu z policjantów.
Wysoki, muskularnie zbudowany
mężczyzna, bez słowa sprzeciwu pochylił się po malca. Trzymał
go jedną dłonią pod paszkami, a drugą pod kolanami. Detektyw
chwycił za kocyk leżący na ziemi, okrył nim bose stopy chłopczyka
i jego nóżki.
– Cieszysz się, że wracasz
do taty? – zapytał z uśmiechem.
– Baldzo – odpowiedział i
przeczesał swoje włosy paluszkami. Był to zwyczaj, który
odziedziczył po ojcu.
Detektyw spojrzał na smutną
kobietę, stojącą przy jego boku.
– Przynajmniej jeden pożytek
wyniknie z tego pani powrotu do męża. Radość pani dziecka. Panie
przodem. – Wykonał gest zapraszający, by zachęcić ją do
opuszczenia taniego, hotelowego pokoju.
„Miejskie
opowieści”
Opuściłem dom Oliwii i udałem
się do własnego. Byłem zaskoczony, gdy nie zastałem tam Piotra,
ale jeszcze bardziej w szoku, gdy przywitała mnie Magda. Nie chodzi
o to, że ona tam była, bo tego jak najbardziej się spodziewałem,
ale byłem pewny, że zastanę ją nie w humorze, obrażoną na cały
świat albo ryczącą w sypialni do poduszki. Sprawiłem tak, by nie
zauważyła swojej torebki, bo położyłem ją na ławeczce za
komodą.
Uważniej przyjrzałem się
swojej żonie. Miała rozciętą dolną wargę, ale makijaż już
niemal perfekcyjny, choć skromny. Zadowoliła się żółtymi
kreskami pod oczyma i zielonymi na powiekach. Oczywiście pogrubiła
i wydłużyła rzęsy jakimś markowym tuszem. Nadal była ubrana na
sportowo, ale się przebrała. Tym razem jej pupę seksownie opinały
mysie legginsy nad kostkę. Bluzka była ciemniejsza od nich i miała
na sobie jakieś bliżej nieokreślone, niezidentyfikowane bazgroły
w żółtym i zielonym kolorze. Wyglądało to tak, jakby ktoś ją
popisał, nie chcąc tym przekazać niczego szczególnego. Rękawy
zasłaniały łokcie, a sama długość bluzki sięgała za pośladki.
W końcu zacząłem sunąć wzrokiem w dół, coraz niżej, aż
dotarłem do ciemnozielonych półbutów z żółtą platformą,
dodatkowo na szpilce. Idealnie zdobiły jej drobne stópki.
Uśmiechnąłem się jakby od
niechcenia, poruszyłem brwiami i zacząłem zdejmować marynarkę.
Magda szybko znalazła się u mojego boku.
– Daj, ja to wezmę.
Jak powiedziała, tak też
zrobiła i odwiesiła moją odzież wierzchnią na jeden z wolnych
wieszaków.
– Zrobiłam kolację –
poinformowała, choć nie musiała, bo kolację było czuć nawet w
ogrodzie.
Jeszcze raz pociągnąłem
nosem, by do moich nozdrzy dotarł mięsny zapach sosu. Ciekawiło
mnie czy poda to z pyzami, czy makaronem.
– Lepione, nie kupione –
powiedziała, gdy przepuszczałem ją w progu, a gdy również ja go
przekroczyłem to dotarło do mnie, że chodzi o kluski śląskie.
Usiadłem na jednym z krzeseł,
przed sobą miałem białą zastawę, po chwili obok mojej dłoni
pojawiły się dwie szklanki, jedna z kawą, a druga z herbatą.
– W zależności od tego na co
będziesz miał ochotę – oznajmiła. – Nie jesteś głodny? –
zdziwiła się, gdy ja błądziłem wzrokiem po trzech rodzajach
mięs, ulubionych kluskach śląskich i dwóch różnych surówkach,
oraz startych buraczkach.
– Nie. – Odwzajemniłem
uśmiech. – Po prostu się zastanawiam w czym jest najmniej
trucizny.
– Niczego nie dodałam –
oburzyła się, zajmując miejsce naprzeciwko mnie. – Niczego prócz
przypraw.
– Mam cichą nadzieję, że
jedną z przypraw nie był arszenik ani cyjanek – rzuciłem i
wstałem, by móc dosięgnąć jej talerz.
– Nałożysz mi wszystkiego i
każesz próbować, by mieć pewność, że...
– Nigdy bym tak nie zrobił –
uciąłem szybko dyskusję. – Twoje życie jest cenniejsze od
mojego, więc nie śmiałbym wystawiać go na próbę. Zaufałem ci,
że trucizny nie ma. Ty napracowałaś się przy kolacji, to ja mogę
nałożyć. Które? – zapytałem po nałożeniu klusek i zacząłem
wskazywać łyżką na mięsa w sosie.
– Wszystko mi jedno.
– Dobrze.
Wiedziałem, że Magda
najbardziej lubi sos pieczeniowy, więc zdecydowałem się na
nałożenie z tej porcelanowej półmiski, która takowy
przypominała. Sobie standardowo wziąłem grzybowy, mając nadzieję,
że nie starła tam żadnego muchomora. Ponownie usiadłem naprzeciw
żony i nie chcąc, by cisza ciążyła, a trwanie w niepewności
męczyło, zacząłem:
– Doceniam kolację,
przygotowania i naprawę dziękuję, choć uwierz, że w twoim
towarzystwie zadowoliłbym się nawet kanapkami i to bez szczególnych
smarowideł i obkładania. Pytanie tylko, po co to wszystko? Po to,
by nam się przyjemniej rozmawiało, czy po to, by mnie odwieść od
pewnego pomysłu?
– Chciałam po prostu
przeprosić – wyjawiła, bawiąc się widelcem po swoim talerzu. –
Nie powinnam była... tak... urządzać tego w twojej pracy.
– Tego? Czego? Karczemnej
awantury? Czynienia z nas pośmiewiska? – dopytywałem, ale widać
było, że nie ma zamiaru odpowiadać.
– Może przyniosę wina? –
zapytała.
– Nie – odparłem twardo,
nie spuszczając z niej wzroku ani na krótki moment. – Ja wolę
mieć trzeźwy umysł, a ty lepiej się nie znieczulaj alkoholem.
– Co z kartą? Zablokowałeś?
– Będziemy poruszali
wszystkie tematy naraz? – zapytałem ostro. – Skoro tak, to może
ja zacznę od początku. Od początku, to wcale nie znaczy od dnia
dzisiejszego. Ja nie wiem co się z tobą ostatnio dzieje. Nie byłaś
taka. Jesteś jakaś rozdrażniona. Wybuch przy Peterwasie. –
Uśmiech samoistnie wdarł się na moje usta. – Nie bym cię nie
popierał. On cię obraził i miałaś prawo zareagować, ale...
uwierz, że gdybyś tego nie zrobiła, to ja bym cię obronił.
Wystarczyło dać mi szansę, ale skoro już wzięłaś sprawy w
swoje ręce, to wypadało zrobić to z klasą, a nie czynić z nas
widowisko w restauracji.
– Ciekawe czy ty byś się
opanował, gdyby...
– Magda! – uniosłem się. –
Czasami trzeba ważyć sytuacje i postępować nawet wbrew sobie dla
własnej wygody. On był nam potrzebny, pojechał z nami na
komisariat i załatwił wiele rzeczy za nas. Jest moim prawnikiem,
zajmuje się wszystkimi kruczkami i gdy z jakiś powodów odejdzie,
to nie wiem jak sobie poradzę. Poza tym, gdyby mężczyźni dali
sobie po gębach w restauracji, to zawsze to będzie lepiej widziane
niż kobieta oblewająca kogoś kawą.
– To czekolada była, biała.
– Nieważne- wypowiedziałem
przez zęby, ledwie nad sobą panując. Zaczerpnąłem oddech i z
opanowaniem już było lepiej. – Dwoje bijących się mężczyzn,
to dwoje bijących się mężczyzn, a kobieta oblewająca kogoś
gorącym napojem, to nienormalna furiatka. Nie obrażam cię, mówię
tylko jak ludzie to widzą.
– Jak ludzie to widzą czy jak
ty to widzisz? – zapytała z wyraźną pretensją.
– Gdy za mnie wychodziłaś,
wiedziałaś jakie mam poglądy. Oświadczając się tobie,
powiedziałem, że jestem konserwatywnym tradycjonalistą i nie mam
zamiaru czynić jak większość ludzi naszych czasów, czyli wywalać
mądrości i nauki przodków do kosza. Dla mnie to chore, że coś co
trwało przez tyle wieków, nagle zostawia się na wysypisku. To tak,
jakby powiedzieć ojcom, dziadom, pradziadom, że źle żyli, byli
głupi, niewykształceni, nie umieli być małżeństwem ani
wychowywać dzieci. Ciekawe jak ci ludzie, co teraz przeszłości nie
uszanowali, zareagują, jak ich dzieci i wnuki zrobią to samo z ich
systemem, z ich zasadami i morałami. Mnie jednak kształtują fakty
z przeszłości, a nie mglista i niepewna przyszłość. Kiedyś
liczył się honor, a także godność, ważny był szacunek,
wzajemność, rodzina była wartością, a dziś? W czym lepsze jest
dziś od wczoraj, skoro to dziś rozwodów i dzieci z rozbitych
rodzin jest na potęgę, w szkołach króluje brak szacunku nawet do
nauczycieli, a o godności i honorze, to większość społeczeństwa
zapomniała?
– Znam twoje poglądy –
przypomniała i powróciła do krojenia mięsa.
– Nie wątpię. Gdy ci o nich
mówiłem, byliśmy w restauracji nad morzem, na stole leżał
pierścionek, który obecnie masz na palcu, a więc podjęłaś
decyzję, świadomie – stwierdziłem i nie oczekiwałem
potwierdzenia, ale i tak padło, to symboliczne:
– Tak.
– Jednak na moment nie ważne
sceny jakie urządziłaś. Nie obchodzi mnie na chwilkę, ani to co w
restauracji, ani to co w moim gabinecie, bo i w jednym i w drugim
przypadku miałaś prawo się zdenerwować i oczywiście mogłaś to
okazać inaczej... powinnaś to była okazać inaczej. Jednak teraz
ważniejsze jest dla mnie coś innego.
– Co?
– Co ci się stało? –
zapytałem, patrząc jej w oczy i wskazałem palcem na swoją dolną
wargę.
– Spieszyłam się i uderzyłam
– skłamała.
– W twarz? Sama siebie? Nie
ufasz mi, dlatego nie chcesz powiedzieć mi jak było naprawdę?
– Naprawdę się uderzyłam.
Dowiedziałam się, że mnie śledzisz i...
– Zaczekaj. – Przerwałem
jej, unosząc rękę do góry. – Nieważne co nawyczyniałaś, to
jesteś moją żoną. Ja mogę się zdenerwować, mogę cię osądzić
i skarcić, ale nigdy porzucić. Nieważne co się stało, to ja ci
pomogę – oznajmiłem, podpierając głowę dłonią o policzek, a
łokieć położyłem obok talerza.
– Nic się nie stało, to był
wypadek.
– Jak się dowiedziałaś, że
cię śledzę?
– A dlaczego mnie śledziłeś?
– odbiła piłeczkę, czym sprawiła, że na moją twarz wdarł się
chytry uśmieszek. Tak naprawdę tylko czekałem aż o to zapyta.
– Tu należą ci się
wyjaśnienia – przyznałem. – Tę aplikację masz w telefonie od
bardzo dawna, ale nigdy wcześniej z niej nie korzystałem. Szczerze,
to nawet zapomniałem, że ją uruchomiłem, a uruchomiłem ją na
szybko dla wszystkich numerów głównie po to, by wiedzieć, gdzie
jest Leon, bo on już zaczynał sam chodzić do sąsiadów się bawić
czy grać w piłkę na boisku. Czasami w zabawie się zapomniał i
nie odbierał. Chodziło o to, by w razie czego go znaleźć.
– Leona, nie mnie –
powiedziała nad wyraz ostro.
– Tak, ale program uruchomiłem
dla wszystkich numerów. Wcześniej z niego nie korzystałem, bo nie
było takiej potrzeby. Zazwyczaj żona się mnie słuchała i nie
chodziła gdzie nie pozwoliłem. Wczoraj było inaczej. Pojechałaś
do Oliwii sama. Właściwie nie odczułaś na skórze żadnych
konsekwencji tej głupoty, bo choć intencje były dobre, to to była
głupota, by samotna kobieta się szlajała po takich miejscach.
Ludzie z tamtejszych środowisk tolerują zazwyczaj tylko swoich, a
każdy obcy to wróg. Ty to wiesz i ja to wiem, a twoje wejście
samotnie w paszczę lwa, było tylko i wyłącznie brawurą i choć
intencje, bym odpoczął, miałaś dobre, to mogłaś jednak pozwolić
mi o tym zadecydować, bo wcześniej sam zadecydowałem inaczej.
Nakazałem ci na mnie poczekać i samej tam nie iść. Zrobiłaś mi
na przekór.
– Byłeś zmęczony.
– Nie na tyle, by nie chcieć
opiekować się własną kobietą. Nie na tyle, by pozwolić jej się
narażać. I wreszcie nie na tyle, by olać sprawę i się położyć,
tylko wsiąść w samochód i po ciebie pojechać, bo inaczej
naprawdę mogło dojść do tragedii. Przekonałaś się na własnej
skórze, że mogło być źle, więc po co się teraz głupio
upierasz?
– Nie upieram, tylko...
– Tylko pokazujesz jak różne
jest twoje myślenie od mojego i do jakiej tragedii mogłoby dojść,
gdybym uważał cię za równą sobie i uważał, że tak jak ja
sobie radzę w takich sytuacjach, tak i ty masz sobie poradzić. Na
szczęście dla mnie kobieta i mężczyzna nigdy nie będą równi,
bo jesteśmy po prostu inni.
– To znaczy, że ty możesz
się narażać, a ja nie? – podłapała.
– Tak, bo ty masz dzieci,
musisz je wychować.
– A ty nie?
– Ja też, ale... –
zaśmiałem się i szukałem w głowie odpowiednich słów. – To
mężczyzna broni kobiety, a nie odwrotnie. Tak było od wieków i
niechaj tak u nas pozostanie. Nie bawmy się w mieszanie ról, bo ani
ja nie jestem zniewieściałą, męską pizdą, jakich teraz pełno
na ulicy się mija, ani ty nie jesteś herosem w damskiej postaci.
Takie zabawy i mieszaniny zostawmy innym – uciąłem skutecznie
dyskusję na nie temat i powróciłem do poprzedniego. – Poszłaś
do Oliwii sama, konsekwencji za to w sumie nie poniosłaś, bo nie
będziemy liczyli dwóch czy tam trzech klapsów, przy których nawet
dziecko, by się nie popłakało. Umowę jednak pewną w domu
zawarliśmy, tak? – zapytałem, ale odpowiedziało mi milczenie. –
Tak czy nie? – dopytywałem.
– Tak.
– Jak brzmiała?
– Że chcesz zawsze wiedzieć,
gdzie jestem.
– Dopóki ponownie ci nie
zaufam – dopowiedziałem. – Bo wybacz, ale jeśli uzgadniamy
wspólnie jedno, a ty robisz swoje zupełnie inaczej niż
ustaliliśmy, to ci nie ufam i po prostu się martwię, dlatego
chciałem wiedzieć gdzie jesteś. Miałaś tylko pisać SMS-a, typu
„wyjechałam z fundacji”, „już jestem w domu”, „idę z
dziećmi do parku”. To miały być krótkie, nie zajmujące ci dużo
czasu informacje.
– Chciałeś mnie sprawdzać –
wywnioskowała.
– Tak – przyznałem. – Raz
mnie oszukałaś i cię napadli. Chciałem uniknąć powtórki.
– Dlatego nie poinformowałeś
mnie, że... – ucięła, a ja przytaknąłem głową.
– Dlatego – powiedziałem. –
Przez jakiś tydzień czy dwa sprawowałabyś się dobrze, to co
piszesz pokrywałoby się z czerwonym punkcikiem na mapce i bym
odpuścił, zarówno sprawdzanie, jak i ten nakaz informowania.
– To chore – stwierdziła.
– Być może, ale jednak
kierowane troską o żonę. Wolałabyś bym zdjął pasek i ci
przylał tak byś nie mogła siedzieć i dzięki temu nie przyszło
ci więcej do głowy narażanie się w tak bezmyślny sposób,
jeszcze zupełnie bez potrzeby?
– Nie, ale...
– Ale dziś już nie będziesz
miała wyboru – przerwałem szybko i stanowczo. Przemieliłem
ostatnią kluskę śląską z soczystym sosem i kontynuowałem –
Dziś nie będę cię pytał o zdanie. Nie dostosowałaś się do
moich zaleceń. Byłaś gdzieś i nie napisałaś mi, że tam
idziesz, ani że tam jesteś. Nie będę tolerował nieposłuszeństwa,
zwłaszcza, gdy tym szkodzisz sama sobie. Byłaś gdzieś, wróciłaś
stamtąd posiniaczona, wpadłaś do mojego gabinetu i urządziłaś
scenę. To dla mnie wystarczający powód, Magda, by ci porządnie
wtłuc i by zmienić podejście.
Odłożyła widelec tak, że
brzdąknął o talerz, a łzy zaświeciły się w kącikach jej oczu.
– Przesadzasz – oznajmiłem,
opierając się wygodnie i splatając ręce na piersi. – Zaczęło
się od wyjścia z koleżankami. Ja nie mam nic do tego byś raz
kiedyś wyszła, wypiła, potańczyła. Jesteś młoda i masz prawo
się bawić, a ja mogę zostać z dziećmi, ale jak umawiamy się na
pierwszą, to na pierwszą, a nie wpół do piątej! – uniosłem
się. – Nie mam w zwyczaju wracać do tego co było, ale pomyśl
może o tym jak się wtedy martwiłem. Ja już obdzwoniłem wszystkie
szpitale i wiedziałaś o tym. A niecałe dwa tygodnie później, ty
znowu robisz inaczej niż ustaliliśmy. O rzucaniu szklankami nie
wspomnę.
– Jedną, tanią i nie do
kompletu – wtrąciła.
– Nieważne jaką. Ważne, że
trafiłaś we mnie. Ja w ciebie przedmiotami nie rzucam.
– Ty mnie bijesz –
zarzuciła.
– Tak, choć słowo „karcę”
brzmi lepiej, to tak, zazwyczaj przyjmuje to formę zbicia pośladków,
ale wiedziałaś jak będzie, wiedziałaś przed ślubem i pomimo
tego przyjęłaś oświadczyny. To jak żyjemy... jak żyjesz, to
konsekwencja twojej decyzji. Tak jak ci obiecywałem, niczego ci nie
zabraknie, będziesz miała moją miłość, szacunek i
zainteresowanie. Wychowam twoje dzieci jak własne, a ciebie będę
nosił na rękach, ale nie będzie mi kobieta po głowie skakała,
dlatego, że to ja jestem mężczyzną i panem domu. Tak jak
tłumaczyłem przed laty, szefów, prezydentów, królów, bogów nie
może być dwóch, bo jak rodzina jest czteroosobowa i ma czterech
szefów, to każdy, nie dość, że chcę zarządzać sam sobą, to
jeszcze przy tym porządzić innymi. W efekcie hierarchia zostaje
zaburzona, respektu brak, a awantury są na porządku dziennym. U nas
tak nigdy nie będzie. Możemy sobie dyskutować, walczyć na
argumenty, możesz się starać mnie przekonywać do swoich racji,
albo nawet nie zawsze się ze mną zgadzać, ale to moje słowo jest
ostatnie i czasami nawet, gdy się z czymś nie zgadzasz, to musisz
postąpić jak każę, choć raczej staram się unikać takich
sytuacji i iść na kompromis, bo małżeństwo nie polega na tym, by
czynić kobietę nieszczęśliwą. – Sięgnąłem po kawę, jeszcze
ciepłą i opróżniłem kubek do połowy, by zwalczyć suchość w
gardle. – Wiele razy ci darowałem, wiele razy okazałem
zrozumienie i wiele razy odpuściłem, jedynie ganiąc, bez
wyciągania konsekwencji i dziś myślę, że to był błąd, bo ja
sam doprowadziłem do takiej sytuacji, byś nie miała oporów i
urządziła taki teatrzyk na oczach innych ludzi. Myślę, że gdybym
wcześniej nie podarował ci ani razu, gdy mi podpadłaś, to w życiu
na takie coś byś się nie odważyła, bo nie czułabyś się
bezkarna. Nie byłoby też samotnego pójścia do Oliwii, narażania
się także dzisiaj, bo znowu ci się coś stało i ponad wszystko
pragnąłbym wiedzieć co takiego, ale widzę, że mi nie powiesz, a
siłą z ciebie tego wyciągał nie będę, ale pasem wytłukę ci z
głowy kolejne narażania się bez potrzeby. – Wstałem od stołu.
– Ja posprzątam ze stołu i pozmywam, a ty w tym czasie idź do
sypialni i się przygotuj. I uprzedzam, że dziś będę obojętny na
twoje płacze, krzyki i błagania.
Nie czekając na odpowiedź,
zabrałem się do zakrywania półmisków i chowania ich do lodówki.
Magda jeszcze chwilę siedziała przy stole niczym skamieniała po
moich słowach, ale w końcu ruszyła się z miejsca. Wiedziała, że
nic nie zmieni uporem, a buntowniczą postawą mogła zyskać jedynie
tyle, że oberwałaby więcej, dlatego wstała od stołu i skierowała
się w stronę przedpokoju, następnie stukot jej szpilek dał mi
znać, że przemierza schody i skręca w prawo, czyli do naszej
sypialni.
„Zbrodnia
w miasteczku”
Victoria była niską, szczupłą
i lubianą kobietą, dlatego, gdy tylko wkroczyła do miejsca pracy
swojego jedynaka, to od razu została ciągnięta przez nauczycielki
do pokoju nauczycielskiego.
– Mamy dobrą kawę, świeżo
zmieloną – szczebiotały.
Niemal wszystkie ją znały, bo
pracowała pierw jako kwiaciarka na straganie, naprzeciw szkoły, gdy
one jeszcze były dziećmi i bawiły się w tamtych okolicach, a
później, dorabiała do emerytury jako bibliotekarka, zwalniając to
stanowisko Clarze, która pewnego dnia stała się obiektem
westchnień jej syna. Tym razem postanowiła podziękować za
propozycje wspólnego napicia się kawy i udać właśnie do Clary.
Rudowłosa kobieta, gdy tylko ją
zobaczyła, to od razu wyszła zza lady, by móc ją uścisnąć i
pocałować w obydwa policzki z dużą serdecznością i szczerym
uśmiechem. Nagle jednak spoważniała i wyglądała na
przestraszoną.
– Pedro coś się stało? Od
rana się martwią, że nie stawił się na zajęcia. Nawet do mnie
to dotarło. – Podeszła do okna, stukając wysokimi obcasami o
drewnianą podłogę. Zasunęła zasłonkę, gdyż ta padała na
stoliczek, gdzie usiadła Victoria. Nie chciała, by słońce biło
ją po oczach.
Omiotła też spojrzeniem całą
klasę, do której uczęszczał Antonio. Dzieci zostały przysłane
do biblioteki przez dyrektora, bo nie było Rivery, a więc nie miał
kto z nimi poprowadzić zajęć. Musieli jednak czekać na kolejne,
choćby na matematykę z panną Montero, która w przeciwieństwie do
swojego narzeczonego pojawiła się w szkole.
– Antonio, nie rzucaj kulkami
z kartki w kolegę – zwróciła uwagę chłopcu.
– To co mam tu robić, proszę
pani?
– Weź jakąś książkę i
poczytaj.
– Czytanie jest nudne.
– To pooglądaj obrazki.
– To chyba mogę porobić –
przystał na jej propozycję, wzruszając przy tym niedbale
ramionami. – Czemu pan Pedro nie przyszedł!? – krzyknął, nie
wiadomo czy w stronę Victorii, czy Clary.
Większość uczniów
znajdujących się w bibliotece, wydała się być zaciekawiona
odpowiedzią. Kilkoro z nich także zaczęło dopytywać o Pedra,
tworząc tym sposobem echo dla małego Boscy.
– Właśnie, co z nim? Coś
nie tak?
– Zachorował –
odpowiedziała dzieciom Victoria.
– Zachorował – powtórzyła
po niej Clara. Lekko się przy tym zaśmiała z wyczuwalną drwiną.
– Teraz przynajmniej wiem z kim mój mąż pił – dodała szeptem
i przysiadła obok, po drugiej stronie stoliczka, tak, by móc
widzieć dziesięcioletnich rozrabiaków i nieustannie mieć na nich
oko.
– Mam nadzieję, że nie
powiesz tego dyrektorowi – zagadnęła pani Rivera.
– Oczywiście, że nie. –
Przewróciła oczami, dając matce swojego byłego partnera do
zrozumienia, że to przecież było oczywiste. – Powiesz, że
jelitówka. W to uwierzą. Ostatnio dzieciaki chorują jeden po
drugim. Mogły go zarazić.
– Dziękuję.
– Nie ma za co. To on powinien
mi podziękować. Doszło do tego, że wymyślam za niego kłamstwa i
wymówki, choć już od lat nie jesteśmy razem.
– Jakie kłamstwa i wymówki,
i jakie razem!? – dopytywał Antonio, który podsłuchał tylko
ostatnich kilka słów.
– Nie interesuj się sprawami
dorosłych. Idź lepiej na świetlice, do kuchni i poproś o dwie
kawy, najlepiej zbożowe. Lubi pani nadal, prawda?
– Oczywiście, moja ulubiona.
Pamiętałaś. – Rozpromieniła się.
Antonio bardzo szybko poderwał
się z krzesła, a potem skrzywił. Grymas wypełznął na jego
twarz, a w oczach pojawiły się łzy. Szybko jednak powstrzymał
odruch płaczu i krzyknięcia. Wyprostował się i bardzo powoli,
starając się ze wszystkich sił iść zupełnie normalnie, dreptał
w kierunku drzwi.
Nie uszło to uwadze Clary, więc
zawołała chłopca do siebie:
– Bosca, podejdź do mnie na
chwileczkę.
– To za chwileczkę, jak
przyniosę – usiłował się wymigać.
Clara nie dyskutowała z
dziesięciolatkiem. Po prostu wstała z miejsca i podciągnęła jego
nogawkę aż nad kolano. Na łydkach zauważyła dwie wyblakłe,
grube pręgi, jakby były śladami po razach wymierzonymi grubą
rózgą czy linijką. Tak naprawdę sama nie wiedziała czym i wolała
się nie domyślać. Zainteresowała się jednak kostką chłopca,
opuchlizną i zabarwieniem fioletowym.
– Coś ty zrobił? Spadłeś
skądś?
– Po schodach, jak biegałem –
skłamał.
– To dlaczego od razu nie
przyszedłeś? A tyle razy się wam mówi, by nie biegać po
korytarzu. – Chwyciła chłopca za rękę i otworzyła przed nim
drzwi. Poprosiła Victorię, by zerkała na dzieci podczas jej
nieobecności. Wiedziała, że mały Antonio powinien jak najszybciej
trafić do lekarza.
Gdy zmierzała z małym Boscą w
stronę gabinetu dyrektora, natrafiła na nikogo innego, jak na
Alicie Montero. Od razu wejrzały się na siebie, jakby były
odwiecznymi rywalkami.
– Dokąd go ciągniesz? Jego
znowu nie będzie na matematyce? – dopytywała Alicia, która
właśnie szła odnieść dziennik do pokoju nauczycielskiego.
– Chyba kostkę skręcił –
wyjaśniła rudowłosa, która od blondynki prezentowała się o tyle
lepiej, że miała na sobie obcisłą, bordową sukienkę,
odsłaniającą łydki. Jej talia była niczym osy, brzuch był nie
tylko szczupły, a nawet lekko wklęsły i do tego buty, wysokie,
czarne, z odbijającymi światło czółenkami.
„Cud, że jeszcze ty nie
skręciłaś” – przyszło na myśl przyszłej pani Rivera, ale
powstrzymała się przed wypowiedzeniem tego na głos. Wiedziała, że
sama nigdy nie byłaby na tyle odważna, by się tak wystroić. Poza
tym kojarzyło jej się to jednoznacznie, z paniami lekkich
obyczajów.
– W bibliotece jest mama twego
narzeczonego, powinnaś dotrzymać jej towarzystwa – tyle słów
wystarczyło, by nakłonić Alicie do działania.
Jednak zanim blondynka ruszyła
w stronę czytelni, to powiedziała do pani Alarcon:
– Na parterze widziałam
twojego męża, powinnaś dotrzymać mu towarzystwa.
– Mojego męża – zdziwiła
się Clara. – A tego w jakim celu tu przywiało? – zapytała na
głos samą siebie.
– Jest policjantem –
przypomniał Antonio. – Może ktoś kogoś zabił. Mógłby
jakiegoś nauczyciela. Lekcje by wtedy odwołali.
– Nie wygaduj takich głupot,
bo ojcu naskarżę.
– To nie są głupoty –
oburzył się ciemny blondynek. Zrobił przy tym niezadowoloną minę
i tupnął nóżką. Omyłkowo wykonał ten gest tą, która go
bolała, przez co przykucnął, chwycił się oburącz za kostkę i
zaczął płakać.
– Co mu się stało? –
zapytał Hadrian, który właśnie pokonywał ostatnie ze stopni
schodów.
– Ma siną kostkę. Szłam
właśnie do dyrektora po to, by go zwolnić – wyjaśniła. Całkiem
wypadło jej z głowy, by zapytać małżonka z jakiego powodu zjawił
się w miejscu jej pracy.
– To ty idź, a ja go zabiorę.
– Schylił się, by wziąć Antonia na ręce. Pouczył go w jaki
sposób ma się chwycić jego szyi.
– Da pan radę mnie nieść?
– Pewnie, poza tym nie będę
cię niósł całą drogę – odpowiedział, usiłując poprawić
rękaw swetra, którego kraniec pałętał się mu między palcami. –
Jestem samochodem.
– To dobrze, bo nigdy jeszcze
nie jechałem automobilem – ucieszył się.
– Daj, poprawię ci, bo widzę,
że cię męczy – zaproponowała Clara i nim Hadrian cokolwiek
powiedział, to ona już podwinęła rękaw jego granatowego swetra.
Ubranie miało duże guziki, a spod niego wychodził kołnierzyk
bordowej koszuli.
– W torbie jest pakunek,
wyjmij – polecił.
Sięgnęła do skórzanej,
czarnej listonoszki, którą zwykle nosił z sobą. Wyciągnęła z
niej papierową tytkę, w której znajdowały się jej ulubione
słodkości.
– Bezy – ucieszyła się.
– Też bym chciał –
upomniał się Antonio, więc Clara go poczęstowała.
– Weź drugą, w drugą rękę
– zachęcała.
– Pewnie. Jeszcze chwila i
będę je miał we włosach – marudził Alarcon. – Idziemy już,
zanim cię utuczy tak mocno, że nie będę w stanie cię donieść
nawet do samochodu.
– Właśnie, chodźmy –
poparł go Antonio. – Chcę już pojechać tym samochodem – dodał
z uśmiechem od ucha do ucha.
Clara na pożegnanie musnęła
jeszcze męża w policzek, a małemu Bosca życzyła odwagi, zdrowia
i powodzenia. Potargała nawet jego ciemne blond włoski.
– Ma pan bardzo urodziwą
żonę, panie Alarcon – komentował, gdy oddalali się w kierunku
wyjścia. Oczywiście on był niesiony na rękach. – Chyba jest
najładniejsza, najładniejsza w całym mieście – dopowiedział z
pełną buzią, gdyż zajadał się białą, puszystą bezą. – Mój
tata chyba też tak uważa, skoro tak często do niej chodzi.
Hadrian otworzył drzwi
automobilu i posadził chłopca na siedzeniu pasażera. Maluch był
zafascynowany najpierw granatową karoserią oraz pomarańczowym
dachem, a potem wykończeniem wnętrza rudym drewnem. Gadał przy
tym jak najęty, ale brunet mu przerwał, by móc się czegoś
wywiedzieć. Zainteresował go temat Clary, którą odwiedza krawiec
podczas jego nieobecności.
„Spróbuj”
Ta noc, albo raczej późny
wieczór, były nadzieją na lepsze i Piotrek samego siebie złapał
na tym, iż nosi się z napisaniem SMS-a do Sandry. Chciał zerwać
znajomość, za wszystko podziękować, ale zaznaczyć, iż on ma
rodzinę, i że dłużej nie może i... i w efekcie nie zrobił nic,
oprócz wychylenia się do włącznika, wyłączenia lampki nocnej i
ponownego wzięcia żony w objęcia.
Tak minął dzień, drugi,
trzeci. W takim tempie też sypały się nieobecności Kornelii w
szkole. Nauczyciele już zaczęli dopytywać Piotra co się dzieję z
dziewczyną. Uważali że on powinien mieć jakieś informacje, skoro
jest jej wychowawcą.
– Nie mam pojęcia –
odpowiadał za każdym razem i silił się przy tym na uśmiech.
Jednak problemy się piętrzyły,
Magda wymagała od niego obecności na jakimś bankiecie
korporacyjnym, Kaśki ubrania śmierdziały papierosami na kilometr,
a Sandra, choć nie odpisał jej na ostatniego SMS-a, to ciągle
siedziała w jego głowie. Na dodatek nadchodził dwudziesty pierwszy
mają, a on tej daty szczerze nie znosił i na swój sposób ją
ubóstwiał. W końcu nie wytrzymał i gdy pewnego dnia wszedł na
długiej przerwie do pokoju nauczycielskiego, by szybko przygotować
sobie kawę, znowu natrafił na temat Korneli.
– Nie zda u mnie przez
frekwencję – napomniała starsza i grubsza polonistka, która
nosiła okulary o szkłach tak grubych jak denka od słoika.
– U mnie frekwencję wyrabia,
jeszcze – odparła chuda niczym tyczka anglistka.
Piotrek słysząc ich rozmowę,
wykorzystując moment, że stał do pań tyłem, przewrócił oczami.
Nasypał kawy do kubka i z początku miał uprzejmie zapytać czy
koleżanki z pracy także mają ochotę się napić, ale w ostatniej
chwili zrezygnował z tej zbędnej uprzejmości.
– Piotrze? – zapytała ta,
którą wszyscy pieszczotliwie nazywali Krecik.
Piotrkowi zawsze się ta ksywka
kojarzyła z preparatem do udrożniania rur i osobiście uważał, że
tej pani dawno nikt niczego nie przepchał i pewno dlatego jest taka
upierdliwa.
– Tak? – odpowiedział,
odwracając się w stronę stołu na dwanaście krzeseł, przy którym
obydwie panie wypełniały dzienniki.
– Co się dzieję z tą twoją
Malinowską?
– Z Kornelią? – Wzruszył
ramionami i nieznacznie pokręcił głową, a potem zajął się
zalewaniem kawy. – A co ma się dziać? Może dziecko jej
zachorowało. Dajcie, że jej spokój już z tą frekwencją.
Najważniejsze chyba, by coś z tej szkoły wyniosła, niż była
obecna, a myślami hulała na cztery wiatry. – Odłożył kubek na
stół i zaczął rozglądać się w poszukiwaniu cukiernicy.
– Obowiązkiem ucznia, jest...
– zaczęła ta, która, zdaniem Piotra, zachowywała się i
chadzała w taki sposób jakby kij połknęła albo, co gorsza, ktoś
jej ten kij w dupę wsadził. Była dopiero co po studiach i jakieś
dziesięć lat od niego młodsza, dlatego nie zamierzał popierać
jej racji, ani nawet wysłuchiwać do końca jej wyuczonych na pamięć
regułek.
– Obowiązkiem nauczyciela
jest rozumieć ucznia i pomagać, a nie na każdym kroku robić mu
problemy. Jedna godzina w tę czy w tę. Najważniejsze, by wiedzę
miała w głowie. Poza tym, tak jak już mówiłem, dziewczyna ma
dziecko, małe dziecko i zapewne nie stać ją na opiekunkę, a jej
matka, z tego co się orientuję, nie jest jeszcze w wieku
emerytalnym, by siedzieć z wnukiem całe dnie.
– Powinny się zorganizować –
rzuciła złotą radą jedna z pań, jednocześnie poprawiając
okulary, bo te zsuwały jej się z nosa.
Piotrek oparł się jedną
dłonią o blat stołu i przychylił do koleżanki.
– Może napisz poradnik.
Będziesz wtedy milionerką. Niejedna samotna i nastoletnia matka go
kupi. Niestety się zawiedzie na owym poradniku, bo życia czasami
nie da się zorganizować, ale co panie mogą o tym wiedzieć, skoro
jedna mieszka z rodzicami, a druga dostała mieszkanie w spadku po
babci. Żadna z was nie ma nawet połowy dziecka na spółkę z kimś,
więc żadna z was nie wie co to są nieprzespane noce, dzielenie z
dzieckiem choroby, czy dylematy typu zapłacić prąd czy kupić
pampersy. Obie panie w dupie były i gówno widziały, więc dajcie
jej czas na powrót i nadrobienie, i naprawdę w naszej pracy chyba
nie obecność gówniarstwa na zajęciach jest najważniejsza, bo są
rzeczy ponad tym. – Odbił się od stołu, wyprostował, chwycił
za ucho kubek z gorzką kawą i kierując się do wyjścia, rzucił
jeszcze w stronę koleżanek z pracy – Sprawdzę co z Kornelią i
dopytam kiedy zawita w nasze progi. Do widzenia.
Za Szmitem zatrzasnęły się
drzwi z głośniejszym niż zazwyczaj hukiem. Julia i Agata spojrzały
po sobie i obydwie zdobyły się na taki sam komentarz:
– Co go nagle ugryzło?
Obie też skwitowały owy
komentarz wzruszeniem ramion, a Piotrek odbębnił ostatnie trzy
godziny pracy, wykonał telefon do matki Malinowskiej, z którego
właściwie nic nie wynikło, bo kobieta nie odebrała komórki.
Powrócił więc do pokoju nauczycielskiego po dziennik, odszukał
stronę z adresami i przepisał numer lokalu. Ulicę zapamiętał.
Wsunął kartkę do kieszeni skórzanej kurtki i ściągnął kask z
najwyższej półki, jaka tylko znajdowała się w pomieszczeniu.
Piotr miał jeszcze sporo czasu
zanim klasa Kaśki skończy zajęcia, dlatego nie udał się od razu
pod gimnazjum pasierbicy, które znajdowało się niemal na drugim
końcu miasta, a postanowił odwiedzić swoją żonę w jej pracy, a
potem uczennicę w jej domu. Magdalena była zdziwiona widokiem męża,
ale jeszcze bardziej zdziwiona bukietem kwiatów.
– Mamy rocznicę? Mam urodziny
czy...? Nie, pamiętałabym, znaczy telefon by mi przypomniał –
mówiła jakby sama do siebie, jednocześnie wstając od biurka.
Odłożyła wcześniej wertowane dokumenty na parapet, a potem
podziękowała za prezent i musnęła męża w policzek.
– Drobiazg – szepnął,
sadowiąc się w skórzanym fotelu obrotowym. – Marudziłaś, że
masz w pracy pusty wazon, to postanowiłem zapełnić pustkę.
– Twój romantyzm powala na
kolana – syknęła z udawanym oburzeniem.
– Nigdy nie byłem romantyczny
– stwierdził i zrobił przy tym zabawną, skrzywioną minę.
Wstał, by podejść do żony, która właśnie skończyła zajmować
się kwiatami i przyłożył dłonie do jej ramion. Odwrócił
kobietę w swoją stronę. – Powinniśmy gdzieś pojechać. Ty, ja
i Kaśka, albo bez Kaśki, albo weźmy jakąś jej koleżankę, by
miała zajęcie, a my spokój – gdybał na głos. – Tobie przyda
się odpoczynek, mnie regeneracja, a ona zobaczy kawałek naszej
urokliwej, chorej na wskroś Polski. Co ty na to?
Magdalena w odpowiedzi najpierw
westchnęła, a potem wyjaśniła:
– Pracuję, nie mogę...
– Jasne, nie możesz. –
Widać było, że średnio jej wierzy w tę wymówkę. – Nie było
tematu, będę już leciał i nie zapomnij, że idziemy na „Romka i
Julcie” za trzy dni.
Kobieta spojrzała na męża,
który stał już przy drzwiach, na dodatek z dłonią na klamce. Jej
wzrok był stricte pytający i nierozumiejący całej sytuacji.
– Jakie idziemy i...
– Spektakl. – Uśmiechnął
się złośliwie. – Kasi na tym zależało. Ja załatwiłem bilety,
ty załatw tylko swoje wolne i swoją obecność. W ogóle to
mogłabyś w końcu zacząć być obecna, jeśli nie w życiu
własnego męża, to choćby w życiu swojej córki.
– Czy ty mi robisz wymówki?
– Nie. Dlaczego tak w ogóle
uważasz? – zapytał sarkastycznie. – Miłego dnia i do
zobaczenia w domu, albo nie, w końcu zanim ty wrócisz, to ja będę
już spał, albo wstawał do pracy.
Piotr wyszedł, Magda została
sama i jak gdyby nigdy nic wróciła do dokumentów. Ponownie usiadła
za biurkiem i zajęła się pracą. Sądziła, że Piotrkowi humorki,
wcześniej albo później, ale jednak miną i w końcu doceni to ile
ona dla nich robi. Jakby nie patrzeć, to dzięki niej mieli taki
wielki metraż, najmodniejszy wystrój pokoi, najnowsze gadżety i
zagraniczne wakacje. Jednak czy pieniędzmi można zastąpić
obecność i zainteresowanie? Piotr szczerze w to wątpił.
Zaparkował motocykl w bramie i
uczynił tak z braku innego, wolnego miejsca w odległości
najbliższych kilku metrów. Zadzwonił domofonem, ale szybko
zorientował się, że takowy nie działa, otworzył więc furtkę, a
następnie skręcił w jedną z klatek schodowych, dostał się na
drugie piętro i zapukał do drzwi. Nikt mu nie otworzył, nikt się
nawet nie odezwał, a w środku panowała grobowa cisza. Za to z dołu
dobiegło go krzykliwe marudzenie.
– Boże, co za frajer stawia
motor tak, że wózkiem nie można przejechać!?
Jak się okazało, marudzenie
było zbędne, bo już za moment drzwi klatki schodowej ponownie się
otworzyły, a mały Antoś, uradowany krzyknął:
– Jeśtem!
Piotrek uśmiechnął się
ciepło, słysząc ten radosny okrzyk półtorarocznego chłopca i
szybkim krokiem zszedł na dół. Kiedy stanął przed Kornelią, ta
akurat zabierała się za wnoszenie spacerówki, którą chwyciła z
obu stron.
– Pomogę ci – oznajmił i
rzucił okiem na Antka, który z zafrasowaną minką, skrupulatnie
się mu przyglądał.
– Cejść! – powiedział po
dłuższym namyśle i rzucił w nauczyciela swojej matki pluszową
zabawką.
– Przepraszam, on...
– Nic się nie stało –
przerwał jej szybko i podał chłopcu pluszową owieczkę. –
Trzymaj, chłopie – zagadnął i chwycił za dół stelaża. – No
co się tak patrzysz? Powiedziałem, że ci pomogę.
Kornelia potrząsnęła głową
w taki sposób, jakby się starała upewnić czy to naprawdę nie
jest sen. W głowie miała jedno pytanie, brzmiące „co pan tu
robi?”, ale nie wiedziała czy warto je zadawać.
– Dam sobie radę –
usiłowała go zbyć, ale na nic się to zdało, bo Piotrek w
odpowiedzi jedynie syknął:
– Ja też.
Sam chwycił wózek z małym
Antosiem i wtachał go na drugie piętro. W sumie, to musiał
przyznać, że nawet się zmęczył, a tym samym uznać, że jeśli
ona sama, naprawdę dałaby radę wnieść syna i jego pojazd przed
te drzwi, przed którymi właśnie wszyscy stali, to ma więcej siły
niż na pierwszy rzut oka wygląda.
– Pan tu był u kogoś, czy...
– sklejała pytanie i jednocześnie szukała kluczy.
– Ja do ciebie – oznajmił
twardo i splótł ręce na piersi. – Nie chodzisz do szkoły, twoja
mama nie odbiera telefonu... – przerwał, czując jak mały Antoś
popukuje w jego udo i stara się dosięgnąć do zamka skórzanej
kurtki.
– Daj! – wołał. – Daj,
daj! – pokrzykiwał i szarpał za suwak jednocześnie. Bardzo się
niecierpliwił i wywijał nóżkami we wszystkie możliwe strony.
Kornelia natomiast dalej szukała
kluczy, najpierw po kieszeniach, potem w torebce, aż w końcu
znalazła je w kieszonce wózka. Teraz pozostało już tylko poradzić
sobie z zacinającym się zamkiem w drzwiach, a potem spławić
niezapowiedzianego i nieproszonego gościa. Obie te czynności
wydawały się być na chwilę obecną niemożliwe do wykonania.
– Kładka wyskoczyła –
skomentował Szmit, widząc jak dziewczyna kręci kluczem we
wszystkie możliwe strony i za każdym razem robi to bezskutecznie.
Malinowska zazgrzytała zębami
i na końcu języka miała „co ty nie powiesz”. Na całe
szczęście, w ostatniej chwili, ugryzła się w ten język i
przemilczała całą sprawę. Antoś za to zaczął wyciągać rączki
do góry i nawoływać:
– Lącki, lącki.
– Zaczekaj! – warknęła
zirytowana Kornelia.
– Ja czy on? – zapytał
Piotr niespodziewanie, w efekcie czego dziewczynie wypadły klucze z
trzęsących się dłoni.
Malinowska kucnęła po
upuszczony przedmiot, w tej samej chwili, w której Szmit się po
niego nachylił. Jego dłoń ledwie trąciła opuszkami palców o
skórę palców Kornelii, a już oboje pośpiesznie zabrali ręce,
czując ładunek elektryczny przepływający przez ich ciała.
Piotrek się wyprostował niczym oparzony, a jego uczennica podniosła
klucze i z trudem trafiła jednym z nich do zamka. Tym razem jednak
los okazał się dla niej łaskawy i udało jej się otworzyć drzwi.
Te za to były dwuskrzydłowe, więc zanim nachyliła się, by
odblokować możliwość otwarcia drugiej połówki, to Piotrek już
wypiął Antosia z wózka i wziął go na ręce.
– Coś ty taki gorący? –
zapytał, gdy chłopiec położył policzek na jego ramieniu, a tym
samym dotknął szyję Piotra swoim czołem.
– Jest przeziębiony –
oznajmiła Kornelia i wciągnęła wózek do przedpokoju. – Proszę,
niech pan wejdzie – zaprosiła, choć tak naprawdę to wcale nie
miała ochoty na jego odwiedziny. Sądziła też, że Szmit wziął
jej syna na ręce tylko po to, by się do niej wprosić i zajmować
jej cenny czas, swoją nudną paplaniną.
Szmit przekroczył próg
skromnego, ale schludnego i urządzonego w dobrym guście mieszkanka.
Przykucnął i posadził Antka na jedno swoje kolano. Zaczął
odpinać rzepy, które chłopiec miał przy obuwiu. Postawił go w
samych skarpetkach na ciemnych panelach.
– Śmigaj Bartek – rzucił
szybciej niż pomyślał.
– Antek – poprawiła
Kornelia i w tamtej chwili spojrzenia jej i nauczyciela się
spotkały. – Ma na imię Antek – wyjaśniła.
– Tak... musiałem się
przejęzyczyć. Po prostu bardzo mi kogoś przypomina. – Wzruszył
ramionami w sposób niezwykle zakłopotany.
– Przyniosę zwolnienie –
zmieniła szybko temat Kornelia. – Jutro z małym będzie
Mateusz... znaczy jego ojciec, a ja przyjdę do szkoły.
– Jutro? – zapytał
zdziwiony. – Jutro jest sobota – objaśnił, a dziewczyna na jego
oczach przyłożyła dłoń do swojego czoła.
– W takim razie będę w
poniedziałek – poprawiła. – Nie mogłam go zostawić, a do
żłobka, by go chorego nie wzięli.
– Chodzi do żłobka?
Przepraszam, to nie moja sprawa...
– Nie, spoko. Chodzi od
tygodnia i właśnie chyba tam się czymś zaraził.
– Dobrze, zatem nie mam więcej
pytań. Do poniedziałku. – Uśmiechnął się, odwrócił i zanim
wyszedł, usłyszał trzask. Wystraszył się, ale Kornelia go
uspokoiła.
– To tylko puszka z lizakami –
oznajmiła, wcześniej wychylając się i sprawdzając co poczynia
jej synek, który bawił się w drugim pokoju.
– Mam! – wyskoczył Antoś
na korytarz z jednym lizakiem w rączce. – Mam, mam am! –
wykrzykiwał nico przy tym pokaszlując. Nosek miał czerwony od
kataru, a na policzkach wystąpiły widoczne rumieńce. Rzucił
lizakiem w stronę matki, by ta mu go otworzyła.
– Kornelia? – zagadnął
jeszcze przed wyjściem Szmit. – Napisz podanie o indywidualne
nauczanie, będzie ci łatwiej, a ja je jakoś przepchnę –
dokończył. – I napraw zamek! – krzyknął będąc już na
klatce schodowej.
Zbiegał po drewnianych schodach
najszybciej jak tylko potrafił. Wziął kask, który wcześniej
pozostawił na siedzeniu motocykla. Zanim ponownie dosiadł swojego
mechanicznego konia, przed jego oczami stanął obraz małego,
ciemnowłosego chłopca w okularkach, który wyjmował wszystkie
zabawki z drewnianej skrzyni, tylko po to, by móc samemu się do
niej zmieścić. Wspominał też moment, gdy sam wrzucał do tej
skrzyni zabawka i ubranka, które pozostały mu po Bartoszku, a potem
zamykał ją na kłódkę i chował na strychu. Zanim opuścił
tamten dom, z ciemnym, bezokiennym poddaszem, usłyszał jeszcze z
ust starszej kobiety:
– Nigdy więcej tutaj nie
wracaj, po tym co zrobiłeś, nie jesteś... jesteś już dla mnie
nikim!
„Między
alejkami”
Julia i Daniel spotykali się
coraz częściej, zazwyczaj na porannym spacerze z pieskiem, co
zmuszało mężczyznę do wczesnego wstawania, a tego szczerze
nienawidził, zwłaszcza, gdy pogoda nie była najcieplejsza lub
wręcz przeciwnie – gdy było aż za gorąco. Jednak dla Julii i
jej czworonoga był gotowy do takiego poświęcenia.
Od czasu do czasu, umawiali się
też w swojej kawiarni. Nie była ich, nie należała do nich, żadne
z nich nie było jej właścicielem, ale tak nawykli ją nazywać,
gdy wymieniali się SMS-ami lub do siebie telefonowali.
Wyraźnie zaczynało z tej
znajomości tworzyć się coś więcej, choć żadne z nich jakby nie
chciało się do tego przyznać przed tym drugim. Bywało tak, że
chwilami unikali swoich spojrzeń, nagle zaniechiwali dotyku, który
wcześniej samoistnie powstał poprzez otarcie, odgarnięcie grzywki
za ucho lub poprawienie kołnierzyka koszuli. To były zwykłe
ludzkie odruchy, ale oni jakby zdawali się ich wstydzić.
W ich relacji, choć nie była
jeszcze dopełniona żadnym aktem fizycznym, dało się wyczuć coś
nieprzyzwoitego. Julia nieustannie zdawała sobie sprawę z tego, że
Daniel ma tyle lat, iż spokojnie mógłby być jej ojcem, choć
młodym, przedwczesny, to jednak ojcem. To ją skutecznie hamowało
przed tym „coś więcej”, a on zdawał się to szanować i przez
to sam wycofywać.
Pewnego dnia jednak zaprosił
dziewczynę na przejażdżkę samochodem, który właśnie
odrestaurował i wprawił w ruch. Opowiadał jej o tym, że konieczna
była wymiana niemal całego wnętrza, z silnikiem i pompą paliwową
włącznie.
Przyglądała się czerwonemu
kabrioletowi z długim przodem i srebrnymi wykończeniami, i zdawała
się zupełnie nie słuchać jego słów. On natomiast wcale się tym
nie przejmował i gadał jak nakręcony, niczym mały chłopiec o
swojej nowej zabawce.
Julia zaciekawiła się jednak w
chwili, gdy nakazał jej wsiąść do środka.
– Mamy nim jechać? –
zdziwiła się, dotykając lśniącego lakieru na drzwiach.
– Przecież zaprosiłem cię
na przejażdżkę – przypomniał.
– Mówiłeś też coś o tym,
że nie masz prawa jazdy.
– No bo nie mam, ale miałem.
Długi czas miałem – bronił się, otwierając przed nią drzwi. –
Ominiemy patrole – zapewniał.
Wsiadła. Usadowiła się
wygodnie i zaczęła dopytywać za co zostało mu odebrane prawo do
jazdy. Tego, że zostało odebrane sama się domyśliła, bo przecież
głupotą, by było samemu się go pozbyć, tak po prostu oddać albo
zgubić i nie wyrobić nowego, a Daniel na głupiego nie wyglądał.
Chociaż przy jego beztroskim podejściu do życia, zgubienie i nie
wyrobienie, nie wydawało się jej wcale takie znowuż
nieprawdopodobne.
Wychylił się, by sięgnąć do
pasa bezpieczeństwa po jej stronie i zabezpieczyć ją na wszelki
wypadek, gdyby doszło do wypadku. Potem uczynił to samo,
zabezpieczając siebie. Ruszył powoli, spokojnie.
– Zrobiłem kiedyś głupotę
– wypalił, kierując się w stronę drogi wyjazdowej z miasta. –
Wsiadłem za kółko po pijanemu.
– Zatrzymali cię?
– No – odparł szczerze,
nico przygaszony.
– I już więcej nie
prowadziłeś po alkoholu? – dopytywała.
– Prowadziłem – wyznał,
jednocześnie dociskając gaz, by przyspieszyć.
Julia zerknęła w bok i
spostrzegła jak budynki zaczynają szybko ich mijać, aż w końcu
mogła jedynie obejrzeć się do tyłu, gdy chciała je dostrzec, bo
po bokach nagle zaczęły znajdować się same pola... potem lasy.
Elvis także rozglądał się
dookoła, z językiem wywalonym na wierzch, ale spokojnie siedział
na jej kolanach, zaciekawiony nowym doznaniem.
– Teraz już bym się nie
odważył pić i jechać – powiedział po dłuższej chwili
milczenia, zatrzymując się na pustym, betonowym placu.
Julię zdziwiło, że w szczerym
polu znajduje się coś takiego jak wybetonowana, ślepa uliczka, ale
Daniel wskazał na zgliszcza i wytłumaczył jej, że był to parking
dla mieszkańców kamienicy, która została wyburzona, bo gmina o
nią nie dbała i zaczęła się zapadać. Mówił jak wyglądała,
jak się przechylała, jak w końcu stała dokładnie tak niczym
Krzywa Wieża w Pizie.
Słuchała go z zaciekawieniem i
podziwiała zaangażowanie z jakim to wszystko opowiadał,
gestykulując przy tym dłońmi i co jakiś czas posyłając jej
ciepły, szczery uśmiech. W końcu jednak zapytała:
– Wszystko pięknie, ale po co
myśmy tutaj stanęli?
Daniel odpowiedział puszczeniem
oczka bardziej w stronę Elvisa niż jej, a potem wychylił się do
tyłu, gdzie między przednimi fotelami a tymi malutkimi, tylnymi
znajdował się materiałowy koszyk z dwoma przegródkami zamykanymi
na zamek.
– By zjeść. – Rozpromienił
się i zaczął wyjmować po trójkątnej kanapce zakupionej na
stacji benzynowej, na której tego dnia tankował. – I wypić –
dodał, wyjmując tym razem bezalkoholowego szampana dla dzieci. –
No co się tak na mnie patrzysz? Trzeba jakoś oblać to, że
dostałaś pracę, inaczej jej nie utrzymasz. Oblewanie jest na
szczęście, sprawdza się – zapewniał, sięgając tym razem po
kieliszki niczym do wina, ale wykonane z plastiku.
Patrzyła na niego z
rozbawieniem wypisanym na twarz, w całej mimice i blasku oczu.
Zdawał jej się być taki niemożliwy, a w tym wszystkim
niesłychanie uroczy. Nawet w snach nie sądziła, że Daniel będzie
gotowy przygotowywać dla niej niespodzianki, zaskakiwać ją,
nadskakiwać jej. Marzyła o tym, to prawda, ale nie łudziła się,
że jej marzenia się ziszczą.
Zaimponował jej też tym, że
pomimo, iż kochał samochody, a z tego dzieła był niesłychanie
dumny, to sam zachęcał ją do tego, by spróbowała poprowadzić
owe zabytkowe maleństwo.
Julia nigdy wcześniej nie
prowadziła, a więc wiele razy popełniła totalną gafę nim udało
jej się płynnie ruszyć, ale mężczyzna wcale się tym nie
przejmował i wykazał się wręcz niemożliwą cierpliwością, w
którą trudno było zawierzyć. Ani razu nie podniósł na nią
głosu, nie skrzyczał, nie pouczył ostrym tonem. Jedynie ją
dotykał, można by wręcz rzec, że obmacywał, ale próbowała
wierzyć w to, że tym stara się jej jedynie pomóc w zmianie
biegów, kręceniu kierownicą, odpowiednim dociśnięciu pedałów.
W końcu brunetka osiągnęła
to czego oboje oczekiwali i zachęcona przez Daniela wyjechała na
drogę. Pora, w której jeździli była taką, gdy większość ludzi
była w szkole lub w pracy, więc ulica była niemal zawsze zupełnie
pusta. Tak dojechali pod samo miasto, gdzie zamienili się miejscami.
– Kiedy szykuje nam się
kolejne oblewanie? – zapytał.
– Kolejne oblewanie?
– Pytam, kiedy zdasz maturę?
– wyjaśnił, sięgając do schowka po sportowe okulary
przeciwsłoneczne. Tego dnia ubrany był jak do biegania, czyli w
dresową bluzę i spodnie ledwie zakrywające kolana.
– Skąd wiesz, że zdam? –
dopytywała.
– Bo przełożę cię przez
kolano, jeśli się nie przyłożysz i nie zdasz – zapowiedział, a
potem na moment spuścił drogę z oczu, by móc zerknąć na nią i
zobaczyć jak słodko się peszy, jak jej policzki pąsowieją
rumieńcem. – Taki żarcik – dodał rozbawiony. – No chyba, że
byś bardzo chciała, albo tak nawet trochę chciała, to wiesz...
mów, ja tam jestem zawsze gotowy i chętny do tego, by próbować
nowych rzeczy. Tylko uprzedzam, że mogę nie mieć wprawy... że nie
mam wprawy. Zrozum, nie mam dzieci, nie miałem nigdy córki...
– Przestań gadać –
przerwała mu i trąciła w jego ramię otwartą dłonią. – Jesteś
nienormalny! – niemal wykrzyknęła z radosnym uśmiechem.
– Ale przyznaj, że mnie choć
trochę lubisz.
– Pewnie że tak, zawsze
poprawiasz mi humor.
– A więc jestem Daniel
niezbędny i niezawodny na babską chandrę. Na bóle miesiączkowe
też działam? – dopytywał, przez co znowu jej policzki
poczerwieniały ze wstydu i skrępowania. – Kocham w tobie to, że
się tak fajnie rumienisz – wyznał. – To takie słodkie,
niewinne.
– Bawi cię to, że mnie
zawstydzasz? – nie dowierzała.
– No – przytaknął jej
ochoczo, nawet głową przy tym poruszył na tak.
Odwiózł ją pod sam dom, co
nie uszło uwadze jej matki, która akurat stała w oknie i
przewieszała pranie przez górną barierkę futryny okiennej.
Chciała by jej ulubiona bluzka szybciej wyschła. Oczywiście nie
mogła sobie też darować i zaczęła pouczać Julię o tym, że
zadawanie się ze starszym mężczyzną, nie jest ani do końca
normalne, ani tak całkowicie bezpieczne.
– Daj spokój, mamo. Jestem
dorosła. Wiem co robię. Poza tym nie znasz Daniela, on jest inny.
Jest doskonały.
Kobieta nie chciała się
kłócić. Poza tym szła na nockę do pracy i miała w planach się
jeszcze wyspać. Wolała więc oszczędzać energię, niż ją
marnować na sprzeczki z dwudziestolatką.
– Powinnaś się uczyć teraz
do poprawkowej matury, a nie uganiać się za chłopakami. Za
mężczyznami – poprawiła się szybko. – Ale skoro już musisz,
to jakby coś, to się zabezpieczaj. Dziecko nie jest ci w tym wieku
potrzebne.
– Tobie też nie było, a
jednak mnie urodziłaś – odpyskowała, po czym zamknęła się w
swoim pokoju.
Słowa matki wywarły na Julię
taki wpływ, iż zaczęła się zastanawiać czy Daniel w ogóle
chciałby kiedykolwiek mieć dzieci. Co prawda, ona nie chciała
zostawać matką od zaraz, ale liczyła się z tym, że jeśli się
im powiedzie i zostaną parą, to on może nie chcieć dziecka, a ona
na to przystać, ale za jakiś czas zapragnąć zaznać uroków
macierzyństwa, a tym samym skrzywdzić go swoim odejściem lub sama
trwać w nieszczęściu, nie spełniając swojego pragnienia. Z
drugiej strony, dopuszczała do siebie myśl, że Daniel chciałby
ojcem zostać, a tym samym ona musiałaby się pospieszyć i szybciej
zapragnąć macierzyństwa, by on dla swojego dziecka mógł być
ojcem, a nie dziadkiem. To były takie dylematy, o których myślała
o wiele za wcześnie, dzieląc skórę na niedźwiedziu, ale ona już
była z tych osób co lubiły sobie w ten sposób pofantazjować.
„Saga
gangsterzy”
Po odpękaniu wykładu, na
szczęście tego dnia jedynego, powróciłem do domu i nie jedząc
obiadu, którego nie miałem teraz czasu telefonicznie zamawiać,
zająłem się poszukiwaniem większej ilości informacji o
osadzonym. Wykorzystałem do tego męża mojej byłej studentki.
Odnalazł więzienie, w którym Diego przebywał. Na szczęśliwy
traf, znajdowało się tylko kilka ulic od mojego domu. Tomasz
wytłumaczył mi czego trzeba, by załatwić widzenie. Jeszcze tego
samego dnia pognałem wpisać się na listę.
– Następna sobota –
usłyszałem od nieprzyjemnej i negatywnie nastawionej do mojej osoby
pani w granatowym mundurze.
Z jednej strony uważałem, że
powinna być sympatyczniejsza, z drugiej rozumiałem, że jej praca
wymagała ostrości, a z trzeciej miałem świadomość, że moja
niewiedza i upewnianie się co do wszystkiego kilkakrotnie, na
dodatek zasypywanie pytaniami, mogło ją irytować. Często
denerwowałem ludzi i to niczym szczególnym, po prostu tym jakim
byłem. Nie należałem do chudzielców, ani do wysportowanych, byłem
raczej przy masie i to już od wczesnego dzieciństwa, przez co nie
miałem licznych kolegów, ani żadnego bliższego przyjaciela. Potem
było jeszcze gorzej, bo dziewczyny wolały inny typ chłopców. Jako
mężczyzna już całkowicie się poddałem i zająłem edukacją,
budowaniem własnej, samotnej przyszłości. Marzenia o zakochaniu,
cotygodniowym seksie z żoną i gromadce pociech odstawiłem na bok,
bo nie było na nie miejsca, poza tym z moimi predyspozycjami,
najwidoczniej nie byłem stworzony do takiej normalności.
W następną sobotę udałem się
na pierwsze widzenie z Diegiem Alarconem. Byłem bardzo zestresowany
i przez to nie mogłem znaleźć kluczy, które wcześniej, wraz z
zakupami wstawiłem do lodówki. Obawiałem się, że będę
spóźniony, dlatego podwójnie się spieszyłem i choć była to
chłodna jesień, to i tak spociłem się niczym jakiś wieprz. Na
dodatek, tam się okazało, że muszę się rozbierać, wchodzić na
jakieś podesty, zdejmować buty, obwąchiwał mnie pies i działo
się ze mną masę innych, upokarzających rzeczy. Najgorszym było
samo traktowanie, jakbym był potencjalnym, kolejnym osadzonym,
jakimś wspólnikiem, gangsterem, złoczyńcą czy zwyrodnialcem.
Bardziej niż to jednak
odczuwałem ciężkość i to podczas patrzenia na te wszystkie,
przychodzące na odwiedziny kobiety i jeszcze większą ciężkość,
gdy mój wzrok padał na dzieci przybywające z nimi. Były w różnym
wieku, niektóre jeszcze w becikach. Te dziewczyny kładły je na
stołach, odwijały z powijaków i nawet rozpinały pampersy, bo
zdaniem strażników, można było coś w nich przemycić. Jednemu
chłopcu kazali zostawić misia w szafce, a on płakał i
histeryzował, że jego Kubuś się tam udusi oraz, że będzie
płakał, bo boi się ciemności. W całym swoim życiu nie widziałem
tak depresyjnych obrazów, jak tam. Niby nic, żadna tragedia, zwykłe
obmacywanie, sprawdzanie, mijanie bramek, a jednak... jednak tak
wiele.
Wszedłem na salę odwiedzin.
Zobaczyłem mężczyzn ubranych w pomarańczowe barwy. Kilku z nich
siedziało przy stołach, kilku wstało i brało w objęcia pociechy,
musiało w policzki żony.
– Bez dotykania! –
rozbrzmiewał co jakiś czas głos strażnika, jednego albo tego
drugiego.
Rozglądałem się dalej,
szukając wzrokiem pustego stolika. Nie znalazłem go. Starałem się
sobie przypomnieć zdjęcie Alarcona, oczywiście nie to z
aresztowania, a te wcześniejsze, gdy świat go chwalił za jego
wybitnie czułe kubki smakowe, ale minęło tyle lat, że przecież
mógł się niemal całkiem zmienić.
Kształt nosa i uszu jednak
pozostaje bez zmian, a ja od dziecka miałem niemal fotograficzną
pamięć. Tak natrafiłem na jeden ze stolików przy samej ścianie.
Siedział przy nim Diego i ten chłopiec, który nie chciał
pozostawić swojego misia w szafce. Obok chłopca, na drugim krześle
siedziała kobieta. Była niska i raczej pulchna, choć nie do końca
mogłem opisać jej figurę, gdy siedziała. Bardziej pamiętałem ją
z poczekalni, gdy oboje czekaliśmy na sprawdzenie czy nie wnosimy
czegoś na teren więzienia. W tułowi była raczej normalna, może
miała L czy pomniejszone XL w rozmiarze, natomiast w udach i pupie z
pewnością było to jakieś czterdzieści dwa, może nawet
czterdzieści cztery. Znałem się na tym, bo moja pierwsza
dziewczyna była krawcową i czasami czytałem jej wymiary z metek,
podczas pakowania wyrobów do reklamówek.
Chłopczyk, mały, na oko
niespełna czteroletni szatynek, nie wyglądał na przestraszonego.
Po jego łzach nie było już śladu. Stałem i wpatrywałem się w
jego typowo dziecięce poczynania. Moment gdy podświetlał zegarek,
który zdobił jego lewą rączkę.
– Z myskiem Mikim –
tłumaczył. – Widzis? – chwalił się skazańcowi, przechodząc
na jego stronę i wspinając się na jego kolana.
Strażnik rzucił uwagą, że
tak nie można czynić. Chłopiec wytknął język w jego kierunku i
usiadł jeszcze wygodniej, jakby chciał pokazać, że nim nie będzie
nikt rządził, że nikomu nie wolno, że nie mają takiego prawa.
– Przestań, Dorian –
zwrócił mu uwagę sam Diego i to były chyba pierwsze słowa, jakie
wypowiedział.
Osadzony zsadził dziecko ze
swych kolan, a mały pognał przed siebie, udając, że jest
samolotem, potrącił przy tym urządzenie, takie z wodą źródlaną.
Upadło, a przez to zalało sporą część. Strażnicy pobiegli, by
szybko je postawić, a maluch stał na środku, komentując to
głośnym:
– O oł i się przewlócło.
Wzruszył przy tym ramionkami, a
Diego i ta kobieta nawet nie zwrócili uwagi na to zajście.
Wpatrzeni byli w siebie, a dokładniej, ona była zajęta
rozkładaniem ud, a on zaglądaniem pod jej spódniczkę. Potem
puścił oczko i wrzasnął:
– Dorian, chodź, że tu!
– Idem, idem, chodzem –
opowiadał, stawiając maluśkie kroki, a jednocześnie wysoko
unosząc kolana przy każdym z nich.
– Jest marudny, pójdę już –
rzekła kobieta, gdy ja podchodziłem coraz bliżej, by bardziej jej
się przyjrzeć. Chwyciła chłopca za obydwie dłonie i zaczęła
prowadzić przed sobą, aż do zakratowanego wyjścia z sali widzeń.
Diego przytaknął ruchem głowy,
choć ona ani dziecko nie mogli już tego widzieć. Spojrzał na mnie
pytająco.
– Mój drugi gość? –
zapytał, a ja dopiero wtedy zwróciłem uwagę na jego stan, czyli
śliwę pod okiem, posiniaczone pięści, rozcięty kącik ust. –
Kim pan jest?
– Dziennikarzem –
odpowiedziałem zgodnie z prawdą.
Oczekiwałem gromów i posłania
do wszystkich diabłów, ale zamiast tego przez twarz mojego rozmówcy
przebiegł nikły grymas uśmiechu, a potem nastało milczenie.
Zająłem miejsce, to samo co
wcześniej zajmowała ta kobieta i nie wiedziałem jak mam zacząć.
– Według gazet nie miałeś
motywu – oznajmiłem po dłuższej chwili.
– Nie od dziś wiadomo, że
media kłamią – odparł i był gotowy do tego, by wstać.
Widziałem w nim to drganie mięśni, jakby się do tego szykował.
Musiałem szybko coś wymyślić,
by mi nie uciekł.
– To twoja żona?
– Hm? – Wysunął skrzywioną
twarz, jakby nie rozumiał albo nie dosłyszał.
– Dziecko też twoje?
– Żonaty byłem tylko raz –
odparł i wciągnął powietrze przez zęby, jakby go coś bolało.
Dostrzegłem, że miał
ukruszoną jedynkę.
– A więc kochanka? Dzieciak
twój?
– Nie zgrywaj Jamesa Bonda. –
Wyśmiał mnie. – Dzieciak miał być mój. Miałem być jego ojcem
chrzestnym – wyznał na odchodne, bo chwilę po tym wstał i
oznajmił, że koniec widzeń.
Umknął mi, a ja chyba nie
mogłem go tak nachodzić w nieskończoność i marnować przy okazji
swój i jego czas. Postanowiłem być jednak wytrwały, poza tym
miałem punkt zaczepienia. Zaczepieniem był mały Dorian, którego
nazwiska nie znałem. Chłopiec miał na oko jakieś cztery, może
trzy latka. Musiał więc już zostać ochrzczony, a imię było na
tyle niepowszechne, że była szansa, taka iskierka nadziei, iż
jeśli dostanę się do archiwów poszczególnych kościołów, to
odnajdę właściwy akt chrztu, a przy tym sprawdzę też dane
rodziców i chrzestnych. Wtedy znalazłbym tę kobietę i być może
ona okazałaby się być bardziej rozmowna niżeli jej przyjaciel.
Uszanuj czytelników miejskich opowieści, dokończ to opowiadanie, to już będzie chyba czwarty raz jak je będziesz poprawiał.
OdpowiedzUsuńA co za różnica, który raz będę je poprawiał? Widocznie nadal im (czytelnikom) się nie znudziło skoro właśnie tego chcą. Uszanuję wybór czytelników i to opowiadanie. które wygra w ankiecie będę publikował jako kolejne.
UsuńPozdrawiam.
Podejrzewam, że czytelnikom się znudziło już dawno, te poprawianie. Tylko chcą wkońcu przeczytać miejskie od początku do końca
UsuńMylisz się. Z pewnością możesz mówić tylko za Siebie, przypuszczać za niektórych, ale były tutaj też komentarze od osób, co decyzję o poprawkach i o uporządkowaniu wszystkiego na jednym blogu popierały, tak więc skąd zdanie "czytelnikom się znudziło"? To, że Tobie się coś znudziło, nie znaczy, że od razu innym też.
UsuńMoże i masz racje w końcu to Twoja twórczość. Tylko czy nie zastanowiłeś się nad tym ile osób przestało czytać Twoje opowiadania.
UsuńPotem piszesz posty w których masz pretensje, do czytelników, że nie komentują treści tylko piszą byle co, żeby zajrzeć do nich na bloga.
I jeszcze jedno nie da się przypuszczać za niektórych. To już moje czepialstwo, ale wiem co miałeś na myśli.
UsuńTylko większość osób, która czytała "Miejskie opowieści" i tak ich nie komentowało. Wielu czytelników czytało po łebkach, byleby dojść do tych momentów w treści, które zapewniały im podnietę. Więc w sumie... niewielka strata. A z kółka wzajemnej adoracji już dawno się wyłamałem. Czyta kto chce, ja tylko piszę i publikuję, a reszta mam tak naprawdę gdzieś. Czytam też tylko to co mi przypadnie do gustu i wtedy gdy mam na to czas.
UsuńTak, nie da się przypuszczać za kogoś. Chodziło o to, że przypuszczasz, że ktoś... że niektórzy... Zmęczenie robi z człowiekiem jednak swoje.
Miejskie prowadzą, czytelnicy czekają na podnietę (jak to ładnie ująłeś ).
UsuńNie wszyscy czekają na podnietę. Ja napisałem "większość". Nie wrzucam wszystkich do jednego worka. "Miejskie opowieści" i tak miałem w końcu kiedyś opublikować, liczyłem na to, że będą po "Jabłkach i śniegach", ale jeśli czytający wybrali inaczej... przystanę na to jak wybrali i będę publikował jeden dłuższy rozdział raz na dwa tygodnie, albo podzielę opowiadanie na krótsze rozdziały, ale na publikację co dwa-trzy dni. To wszystko jest jeszcze do przemyślenia.
UsuńKiedy przewidujesz koniec Pauliny?
UsuńLubiłam nawet jabłka i śniegi, ale jednak wolę współczesną historię.
Wszystkie fragmenty, które wybrałeś zachęcają do czytania opowiadań, ale ja tylko czekam aż dokończysz miejskie.
W czerwcu, chyba że coś przyspieszę to w maju. Póki co też remont mnie spowalnia, a to jednak ważniejsze od bloga. No i muszę cię też uprzedzić, że obecne "Miejskie opowieści" znacznie różnią się od tej pierwotnej wersji, więc mogą ci się już tak bardzo nie podobać.
UsuńNie szkodzi i tak przeczytam choćby z chęci doczekania zakończenia. :)
UsuńJa czekam na konrtnuacje Otchłani :-)
OdpowiedzUsuńCzyli na "Miejskie opowieści". Jeśli one wygrają w ankiecie to właśnie je będę publikował.
UsuńPozdrawiam.
Ja jestem za "Jabłka i śniegi". Uwielbiam je :)
OdpowiedzUsuńPostaram się publikować je i "Miejskie opowieści" jednocześnie. Mam też nadzieję, że do tego czasu opublikuję już całość "Pauliny" i "Zbrodni w miasteczku".
Usuń