„Pośród
licznych niedopowiedzeń”
Pedro Rivera dotarł pod drzwi
prowadzące do gabinetu dyrektora. Mocno, ale nienachalnie zastukał.
Poczekał na „proszę”, a gdy w końcu je usłyszał, to chwycił
za klamkę i wszedł do środka. Grzecznie i kulturalnie skłonił
się swojemu szefowi, następnie zajął miejsce dokładnie
naprzeciwko niego, gdy tylko został o to poproszony.
– Ja wiem, że moja choroba
musiała być kłopotliwa dla wszystkich – zaczął od tłumaczeń,
ale Roberto machnął na to ręką, przerywając tym samym wypowiedź
bruneta.
– Nie przejmuj się tym, każdy
może zachorować. I tak zjawiłeś się w pracy wcześniej niż
sądziłem, ale to dobrze, bardzo dobrze. – Odchylił się tak
mocno, że niemal leżał na krześle, po czym poklepał się po
brzuchu pokaźnych rozmiarów. – Niedługo przechodzę na emeryturę
– zapowiedział – a Marcela raczej nie wróci do pracy – dodał.
Pedro szybko przypomniał sobie,
że ostatnimi czasy, to jego narzeczona zastępowała drugą
nauczycielkę matematyki.
– Stało się coś poważnego?
Nie słyszałem, by chorowała. To raczej były sprawy rodzinne,
przynajmniej tak tłumaczyła swoje nieobecności mojej przyszłej
żonie.
– Bo to są sprawy rodzinne –
odparł nieuprzejmym tonem dyrektor, a potem sięgnął do szuflady
biurka, z której wyjął kartkę złożoną na cztery. – Czytaj! –
warknął, rzucając Pedrowi rozłożoną kartkę pod nos.
Rivera wziął ją w dłoń i
przestudiował oczyma. Prychnął z pogardą, odkładając ją na
biurko.
– Teraz rozumiesz?
– Ta – odpowiedział, choć
wcale nie rozumiał. Nie pojmował, jak jakikolwiek mąż może być
aż tak egoistyczny. – Nic nie możemy zrobić? Była tu doceniana,
była wicedyrektorką.
– Była, Pedro, była. Już
się tu nie zjawi, chyba że za kilka lat, gdy będzie prowadzała
pociechy. Miguel nie zmieni zdania. Bez jego pisemnej zgody, na
dodatek z pisemnym sprzeciwem, nie możemy jej zezwolić na pracę
tutaj.
Rivera przyłożył kciuk do
policzka, a dłoń zacisnął w pięść, nerwowo nią poruszył. Nie
był obojętny, ale nie miał mocy, by zmienić hiszpańskie prawo.
Musiał się więc pogodzić z tym, że Marcela nie będzie już
pracowała i pełniła funkcji wicedyrektora.
– Kto ją zastąpi? –
zapytał, wiedząc, że ktoś musi to zrobić.
– Ty.
– Co!? – zdziwił się,
nawet trochę zezłościł. Zawsze sądził, że awansuje dopiero,
gdy wyłysieje lub zsiwieje. Tak naprawdę nie miał nic przeciwko
wyższej pensji, nawet jeśli ta groziła liczniejszym obowiązkom,
ale nigdy nie chciał zdobywać wyższej posady cudzym cierpieniem, a
w tym przypadku Marcela cierpiała.
– Ktoś musi, Pedro, a ty się
najbardziej do tego nadajesz. Nie przychodzisz tu jedynie wyrobić
swoich godzin, bywasz tu znacznie częściej, znasz te dzieciaki,
pomagasz im. Gdyby oni mieli wybierać, też wybraliby ciebie.
Rivera potarł nos i mocniej
odetchnął.
– W innej sytuacji pewnie bym
się cieszył, ale teraz... nie chodzi tylko o Marcelę. Niedługo
będę miał żonę, rodzinę. Pewnie pan się domyśla, że Alicia
jest w ciąży. Powinienem częściej bywać w domu.
– A więc Alicia też odejdzie
z pracy? Przynajmniej na pewien czas, tak? – dopytywał zmartwiony
tym, że nie ma w zanadrzu innej nauczycielki przedmiotów ścisłych.
– Tak – przytaknął. –
Będzie pracowała dopóki będzie mogła, a potem wróci tak szybko
jak to tylko będzie możliwe, ale tak, będzie taki moment, gdy
będzie musiała zająć się dzieckiem – postawił sprawę jasno.
– W takim razie nie możesz
odmówić, musisz wziąć stanowisko Marceli, a potem moje. Co się
tak patrzysz jak cielę w malowane wrota? Ty się będziesz potem
użerał z wolnym etatem, w końcu to ty nabroiłeś.
– Ja?
– Ja nie zrobiłem dziecka
jedynej matematycy jaką mamy. Ty to zrobiłeś! W każdym razie
gratuluję i w równej mierze też współczuję. Małe dzieci to
dużo nieprzespanych nocy – uprzedził i spojrzał w stronę
otwieranych drzwi. Nieco zirytował się, że uczeń, który wpadł
do gabinetu, nie zastukał, ale bardziej zmartwiły go jego słowa.
– Bo nie ma pani Montero,
panie dyrektorze, a w pokoju też nikogo nie było i czy my możemy
już iść do domu? – pytał zdyszany Marcos. – Bo Antonio
powiedział, że możemy skoro nauczycielka o nas zapomniała.
– Coś nie tak z Alicią? Źle
się czuła? Zaraziłeś ją? – dopytywał Roberto Riverę.
– Nie, nic mi o tym nie
wiadomo – rzucił w stronę szefa, a potem spojrzał na
chuderlawego, wysokiego blondynka. – Ja zaraz do was przyjdę,
Marcosie. Zaczekajcie na mnie.
– Ale większość już poszła
– zamarudził, opuszczając gabinet i zamykając za sobą drzwi.
– Nie wiesz co z twoją
narzeczoną? – zdziwił się Roberto.
– Nie, znaczy... – przewał.
Potarł dłonią o potylicę, tak jak zwykle czynił, gdy ogarniało
go zakłopotanie. – Wczoraj się posprzeczaliśmy. Myślę, że
mogła nie chcieć mnie oglądać.
– Nie opowiadaj bzdur, Pedro.
Pokłóciliście się kiedyś na środku korytarza, a i tak chodziła
z podniesioną głową, nawet pomimo tego, że ode mnie burę dostała
za urządzanie przedstawień dla uczniów i pozostałych nauczycieli.
To nie w Alicii stylu, nie zjawić się w pracy z powodu sprzeczki.
– Faktycznie – przyznał
szefowi rację i od razu zaczął się bardziej niepokoić,
zwłaszcza, że w nocy widział jak Alicia wsiadała do obcego
samochodu. O tym jednak nie zamierzał nikomu opowiadać, choćby po
to, by nie psuć jej opinii.
– Idź, sprawdź co się z nią
dzieje.
– Ale ja mam jeszcze lekcje.
Zresztą, by tu przyjść, podałem zagadnienia, rozdałem
podręczniki i zostawiłem ich samych. Teraz jeszcze jest klasa, z
którą Alicia powinna prowadzić zajęcia.
– Ja do nich zajrzę, a tych
drugich zwolnię, bo to i tak ich ostatnia godzina. – Wstał z
miejsca i skierował się do wyjścia, oczekując aż Pedro uczyni to
samo.
– A następna lekcja? –
dopytywał Rivera.
– Do tego czasu powinieneś
zdążyć już wrócić – odpowiedział Roberto.
Pedro opuścił gabinet jako
pierwszy, a potem szybkim tempem ruszył w stronę domu swojej
narzeczonej.
Alarcon w gabinecie komendanta
czuł się dokładnie tak jak za dawnych lat, gdy jeszcze chodził do
szkoły i lądował na dywaniku u dyrektora. Jako, że przyjaźnił
się od wczesnego dzieciństwa z Pedrem Riverą, to ich wizyty w
gabinecie u dyrektora były częstsze niż zliczone wizyty wszystkich
uczniów. Zawsze jednak towarzyszył mu ten sam strach i skurcz
żołądka. Teraz nie było inaczej.
– Słucham, panie komendancie
– odezwał się jako pierwszy, stając za jednym z krzeseł.
– Siądź sobie, Alarcon i
powiedz mi Alarcon, coś ty nawyczyniał, co? – Dante poczekał aż
jego pracownik zajmie miejsce, a potem kontynuował – jesteś
policjantem, stoisz poniekąd na czele prawa, masz mieszkańców
ochraniać, a ty żonę bijesz.
– Nie wierzę, że tu przyszła
to powiedzieć – szepnął brunet sam do siebie.
– Ale przyszła – podchwycił
Olmedo. – I dobrze zrobiła. Gdzieś ty miał rozum, gdy ją bił,
co? – dopytywał. Wstał i zaczął się przechadzać po niewielkim
pomieszczeniu. Zaglądał do każdej z szuflad w poszukiwaniu
papierosów.
– Nie biłem jej –
odpowiedział szybko Hadrian, zakładając przy tym po męsku nogę
na nogę.
– A ona uważa inaczej! –
uniósł się Dante, a zaraz potem się ucieszył, bo w końcu
znalazł upragnioną paczkę. Wsunął papierosa do ust, ale nie
odpalił. Był na etapie rzucania niewygodnego nałogu.
– To był tylko policzek.
– Pieniądze tatusia ci mózg
wyprały, czy jak!? Policzek to też bicie, przynajmniej kobiety tak
uważają.
– Jeśli to one obrywają, bo
gdy jest odwrotnie, to jakby nie ma sprawy – śmiał zauważyć
Alarcon. – Poza tym, to moja sprawa jak rozwiązuję spory między
sobą a żoną, bo robię to za zamkniętymi drzwiami i pieniądze
mojego ojca nie mają tutaj nic do rzeczy. – Wstał, wyraźnie się
stawiając.
– A gdy miasteczko się dowie?
Jak masz wzbudzać bezpieczeństwo, gdy...?
– To niech się też dowie za
co oberwała. – Obie dłonie położył na biurku i pochylił się
tak, by móc patrzeć Dantemu w twarz.
– Za co? – spytał leniwie,
jakby z czystej ciekawości. Wyjął papierosa z ust i przeczesał
siwe włosy.
– Nie szefa sprawa, miasteczka
też nie. To moja żona, mam do niej pełne prawa.
– Ale nie możesz jej bić.
– Sam szef swoją lał, że aż
odeszła, a mnie będzie pouczał!?
– Ale Helena nie zawracała
tobie dupy, a twoja Clara do mnie przychodzi.
– Więcej nie przyjdzie! –
zapewnił podniesionym tonem z taką pewnością w szarych
tęczówkach, że nawet Dante Olmedo nie miał siły się z nim
sprzeczać. – Więcej nie przyjdzie – powtórzył już znacznie
ciszej, ale przy tym jeszcze pewniej. Przestał pochylać się nad
biurkiem i patrzeć w twarz siedzącego naprzeciwko szefa. Chciał
już wyjść i wrócić do domu, rozmówić się z Clarą jak należy
i wybić jej z głowy wizyty na komisariacie.
– Alarcon! – krzyknął za
nim komendant. – Albo jej po laniu z domu nie wypuszczaj, albo nie
bij po twarzy i najlepiej rób tak, by śladów nie było.
Hadrian przytaknął samym
ruchem głowy i zamknął za sobą drzwi.
– Tak bym ja problemów przez
to nie miał – dodał cicho, już do zamkniętych drzwi Olmedo.
Sięgnął po papierosa i zapałki. – No i, kurwa, nie rzucę. W
tym zawodzie nie da się nie palić. Nie gdy pracuje się z takimi
ludźmi – zamarudził i przyjrzał się zdjęciom postawionym na
biurku. Byli na nim zawsze ci sami chłopiec i dziewczynka, z tą
różnicą, że na pierwszym byli kilkuletnimi dziećmi, a na drugim
niemal dorosłymi już ludźmi.
Arturo Bosca pochylał się nad
materiałem w kwiaty i wykrawał z niego spódnice, którą zamówiła
starsza, pulchna kobieta. Pracownicy salonu krawieckiego jak zwykle
mieli pełne ręce roboty, więc był zmuszony sam, pomimo że był
szefem, zakasać rękawy i brać się do pracy. Obwiązał więc
elastyczną wstążką podwinięty nad łokieć rękaw, by ten mu nie
opadał i nie przeszkadzał przy odrysowywaniu kredą odliczonych
centymetrów.
– Witam panie Bosca –
usłyszał za swoimi plecami.
Odwrócił się powoli,
nieśpiesznie, choć kobieta miała tak młody i melodyjny głos, że
odczuwał dziwną potrzebę ujrzenia jej natychmiast, choćby po to,
by się upewnić do kogo ten głos należy. Miał przeczucie, że już
gdzieś go słyszał, i że było to całkiem niedawno.
– Pani... lekarz – szepnął.
– Williams. Margaret Williams
– przedstawiła się i wyciągnęła dłoń w jego kierunku.
Szybko ją ujął, nawet
pocałował wierzch.
– Angielskie nazwisko –
zauważył. – Wczoraj musiałem go nie dosłyszeć.
– Faktycznie, nie pochodzę
stąd, ale matka jest Hiszpanką – odpowiedziała drobna brunetka,
której uśmiech był niezwykle promienny, a zęby duże i białe. –
Kiedyś tu mieszkała, znała poprzedniego medyka. Rozumiem, że dla
was, tutejszych, to dziwne, by kobieta pracowała, na dodatek w takim
zawodzie – dodała z wyczuwalną przyganą i oburzeniem.
– Nie jestem tutejszy.
Domyśliłem się też, że musi tu pani być od niedawna, bo takiej
kobiety nie umiałbym zapomnieć – skomplementował.
– A więc to prawda co o panu
mówią.
– A co o mnie mówią?
– Kobiety głoszą, że gdy ma
się zły dzień, chandrę, to wystarczy udać się do zakładu
krawieckiego. Ponoć tu szybciej poprawi się nastrój, niżeli nawet
w zakładzie fryzjerskim.
– Liczę na to, że za tą
opinią stoją moje prace, ubrania, a nie...
– Pan? – dopytywała,
wchodząc mu tym sposobem w zdanie. – Proszę nie być skromnym.
Fałszywa skromność to jedna z gorszych cech. Kobiety przychodzą
tu dla pana i wciąż zamawiają nowe suknie, choć nie są im one w
wcale potrzebne. Jak widać, dużo się od nich nie różnię. –
Zsunęła torebkę z ramienia i wyjęła z niej zwinięty na kilka
części materiał o malinowym kolorze. – Chciałabym, by sukienka
była prosta, skromna, ale odznaczała się pewną nieprzeniknioną
subtelnością. Ma być zwyczajna, a jednak wyjątkowa – zaczęła
składać zamówienie.
Arturo stał z materiałem,
który przekazała mu na dłonie i z oniemieniem wpatrywał się w
jego barwę. W jego oczach na krótki moment zawitały łzy. Szybko
jednak je ukrył i odłożył materiał za siebie, jakby nie mógł
znieść jego delikatnego dotyku, jego koloru.
– Czy coś się stało, panie
Bosca? – zapytała Margaret, zauważając nagłą zmianę w krawcu.
– Nie, nic. – Pokręcił
głową i starał się zmazać wcześniejsze wrażenie. – Po
prostu, mam ostatnio dużo pracy.
– Odmówi mi pan? –
powiedziała to w taki sposób, jakby chciała dać mu do
zrozumienia, że żadnej odmowy nie przyjmie.
– Nie, skąd? Oczywiście, że
nie, tylko czas oczekiwania...
– Poczekam ile będzie trzeba
– ponownie weszła mu w zdanie. – Ile będę panu należna?
Arturo przez chwilę się
zastanowił. Miał już przejść do pobierania wymiarów kobiety i
zapisać je kredą na materiale, który od niej otrzymał, ale nagle
poczuł, że musi zapytać o coś jeszcze.
– Ten materiał, gdzie go pani
zakupiła?
– Pochodzi z Francji. Robi
wrażenie, prawda?
– Prawda – przytaknął jej.
– Potrzebowałbym taki sam.
– Nie ma mowy. Nie sprowadzę
dla pana hurtowej ilości, bo wtedy moja suknie straciłaby na
wyjątkowości. Wszystkie kobiety w miasteczku nagle miałyby
podobną.
– Nikt nie mówił o hurtowej
ilości, pani Williams. Myślałem tylko o mojej żonie.
– Jest pan żonaty? –
zdziwiła się, a po chwili uderzyła samą siebie otwartą ręką w
czoło. – A no tak, przecież ma pan syna. Całkiem wyleciało mi z
głowy.
– Niech się pani nie martwi.
Co drugiej kobiecie wylatuje to z głowy. Zupełnie nie wiem czemu,
przecież ja nawet nie zachowuję się jak kawaler.
– A jak zachowuje się
kawaler?
– Jak załatwi mi pani
materiał, to może nawet pani pokażę. – Uśmiechnął się w
sposób tak uwodzicielski, że z trudem, ale w końcu udało jej się
oderwać od niego oczy.
– To już zakrawało o flirt,
panie Bosca. – Potarła palcem o materiał w kwiaty leżący na
dużym, krawieckim stole, a potem tym samym palcem pogroziła.
Bosca złapał za niego i
szepnął:
– Arturo, dobrze?
– Arturo?
– Tak, przejdźmy na ty –
zaproponował.
– W takim razie, Margaret.
– Jak będzie z materiałem,
Margareto?
– Co tak panu... przepraszam.
Co tak tobie zależy?
– Powiedzmy, że w moim życiu
miał pewne mocne znaczenie.
– Znaczenie?
– Tak. Obiecałem żonie, że
nigdy nie zabraknie jej sukienek, że będzie miała każdą jaką
tylko sobie wymarzy, ale przez tyle lat, nie byłem w stanie jej dać
tej pierwszej upragnionej, tej od której wszystko się zaczęło.
– Państwa małżeństwo
zaczęło się od sukienki?
– Poniekąd tak – powiedział
cicho. Chwycił za centymetr krawiecki i oznajmił, że jest zmuszony
zmierzyć ją osobiście, jeśli sukienka ma pasować idealnie.
Sylvia Bosca od pewnego czasu
nie czuła się szczęśliwa. Dostrzegała zmiany jakie zaszły w
Arturo. Jej mąż co prawda nigdy nie był szczególnie wylewny w
uczuciach, a komplementy na temat wyglądu czynił z rzadka, ot
święta. Pomimo tego zawsze starała się dobrze wyglądać.
Oczywiście robiła to dla niego, a nie dla samej siebie.
Niezaniedbanie się przy tak licznym potomstwie oraz obowiązkach
domowych, wymagało nie lada wysiłku, ale nawet najdoskonalszym
makijażem nie była w stanie zakryć codziennego zmęczenia, pewnego
rozdrażnienia i nieszczęścia dostrzegalnego głęboko w źrenicach.
Blondynka miała dość
samotności, bo pomimo tak licznej rodziny ona czuła się niezwykle
samotną osobą. Dzieci nie były dobrymi kompanami do dorosłych
rozmów, a jakiekolwiek wyjście wiązało się zabraniem młodszych
z sobą lub chwilowym pozostawieniem ich pod opieką starszych.
Gdzieś w tym wszystkim najbardziej brakowało jej Arturo, którego
praca i ciągła nieobecność spowodowały, że jedyne porozumienie
sięgało ich dopiero w późnych godzinach nocnych i miało miejsce
w łóżku.
– Czemu nie jesz, mamo? –
zmartwił się Jacopo, zauważając, że matka jedynie dłubie
widelcem w talerzu i co jakiś czas przywołuje rozbieganego Mattea
do siebie, by choć odrobinę ziemniaków z sosem i gotowanym mięsem
wylądowało w jego buzi.
– Nie jestem głodna –
odpowiedziała zgodnie z prawdą i wysiliła się, by wykrzywić usta
w coś co pierwotnie miało przypominać uśmiech.
– Ja za to jestem głodny za
dwoje. Muszę się teraz dobrze odżywiać, by szybko wrócić do
zdrowia. Tak powiedziała pani lekarz – wygłosił swoją
egocentryczną mowę Antonio, a potem zaczął nabierać jeszcze
większe porcje na widelec i szybciej przeżuwać.
– Jedz, jak będzie trzeba to
ci dołożę – zapewniła go Sylvia i ponownie krzyknęła na
Mattea, by na moment do niej podszedł.
– Jus nie! – odpowiedział
czterolatek. – Jus nie głodny – dodał, wspinając się na
kanapę, a kiedy już mu się to udało, to zaczął wchodzić wyżej,
na górę oparcia.
Sylvia przewróciła oczami i
wstała z miejsca, by podejść do syna i ściągnąć go na podłogę,
w obawie, że ten jeszcze wywinie orła i rozbije sobie głowę.
– Chętnie zjem jego porcję –
zapewnił Antonio i zabrał talerz, w którym wcześniej matka
dłubała widelcem. W ten sposób zamienił swój pusty, na cudzy
pełny. Uśmiechnął się do Jacopo i poruszył znacząco brwiami.
– Czego znowu chcesz? –
zapytał dwunastolatek.
– A ja coś mam – pochwalił
się. – Ciekawe ile za to dostanę znaczków od Marcosa. Jak będę
miał całą kolekcję, to sprzedam ją temu siwemu panu, co mieszka
na drugim piętrze, tam gdzie pan Rivera. Ten pan zbiera tylko całe
kolekcje.
– Co masz?
– Nie powiem – odpowiedział
melodyjnie, niemal to wyśpiewując. – Nie powiem, nie powiem! –
wykrzyknął i aż z radości podskoczył na krześle. – Tylko
Marcosowi powiem – dodał i wtedy przez przypadek potrącił
łokciem szklankę do połowy pełną kompotu. – O oł!
– Nie o oł, tylko to zetrzyj!
– krzyknęła do niego matka. Podeszła do łóżeczka, by wziąć
właśnie rozbudzającą się Clarę na ręce. Chciała oszczędzić
dziewczynce rozpłakania się.
– Czemu ja muszę ścierać
sam, a tata jak coś potrąci, to zawsze ktoś za niego wyciera? –
interesował się dziesięciolatek, marudząc przy tym co niemiara. –
Za tatę wycierasz! – zarzucił matce i mokrą ścierkę, którą
najpierw wytarł podłogę, a następnie stół, wrzucił do
zlewozmywaka, wprost na stertę brudnych naczyń.
– Arturo jest moim mężem. Ty
tylko synem – udzieliła mu odpowiedzi, która w jej mniemaniu
miała wszystko wyjaśnić.
Poniekąd miała rację, bo
Antoniowi taka odpowiedź całkowicie wystarczyła. W myślach uznał,
że już się nie może doczekać aż będzie na tyle duży, by mieć
żonę. Potem wyjawił to na głos, mówiąc do brata, że taka żona,
to by po nim sprzątała wszystko, nawet zabawki.
Jacopo miał na ten temat jednak
zupełnie inne zdanie. Był starszy, więcej rozumiał, ponadto od
dziecka cechowała go mocno rozwinięta empatia. Uznał więc, że
brat jest egoistą, tak samo jak ojciec. Nawet mu to powiedział.
– Jestem kim? – zmarszczył
nosek i obserwował jak brat pod wpływem wielkiego zdenerwowania
wstaje od stołu i zasuwa za sobą krzesło.
Jacopo chciał już uciec do
pokoju i zająć się odrabianiem pracy domowej, a potem pójść
jeszcze na moment pod okno Caroliny, by zawołać ją do wspólnej
zabawy, ale głos matki skutecznie zatrzymał go w miejscu.
– Naczynia, Jacopo, same się
po tobie do zlewu nie włożą. I nawet nie myśl, że jak zjadłeś,
to gdziekolwiek pójdziesz, bo jeszcze znowu gdzieś zaginiesz, a ja
nie mam głowy do kolejnych zmartwień i awantur.
Chłopiec zawrócił więc i
chwycił oburącz za talerz, na którym wcześniej ułożył szklankę
i sztućce. Podszedł do zlewu i chwilę zastanawiał się nad tym
czy po prostu odłożyć to wszystko spokojnie i delikatnie, czy
okazać jakieś emocje. Zdecydował się na okazanie emocji. Rzucił
więc naczyniami z taką siłą, że talerz pękł na trzy części,
a szklanka posypała się w drobny mak.
Antonio wystraszył się trzasku
i szeroko otworzył oczy. Od krzyknięcia jednak się powstrzymał,
zatykając oburącz usta. W milczeniu obserwował co zdarzy się
dalej. Przeczuwał, że będzie awantura, a gdy zobaczył matkę i
jej zagniewany wyraz twarzy był już pewien, że jego przeczucia
okażą się być całkiem trafione.
Sylvia straciła panowanie nad
sobą. Zaczęła krzyczeć że ma dość i że zachowują się nie
tylko jak stado baranów, ale też przy okazji jak zupełnie
niewychowane bachory i jest jej za nich tylko wstyd.
– Ja nic nie zrobiłem! –
przerwał jej Antonio. Zbulwersowany aż wstał z miejsca i stanął
przed matką z gniewem wypisanym na twarzy.
Ta jednak go nie słuchała i
krzyczała dalej, nawet zaczęła nim potrząsać.
– Głupia jesteś! –
wykrzyknął i nie chcąc dalej oglądać własnej rodzicielki,
zdecydował się ją wyminąć, przy okazji popychając i uciec przed
siebie, byle dalej od tego domu i tych ludzi.
– Antonio! – wrzasnęła za
nim Sylvia. – Antonio, wróć się w tej chwili!
Chłopiec jednak wcale nie miał
zamiaru wracać. Trzasnęły za nim drzwi.
– Przypilnuj Clarę i brata –
poleciła starszemu synowi.
Mała rozpłakała się,
wystraszona nerwową atmosferą, ale Sylvia nie miała czasu się nią
przejmować. W klapkach wybiegła za dziesięcioletnim synem i
zatrzymała go przed samą furtką. Udało jej się to tylko dzięki
temu, że chłopiec przez doznany uraz kostki, nie biegał tak szybko
jak zazwyczaj. Trzymając syna za rękę, wprowadziła go do domu,
nazywając przy tym łobuzem i największym z hultajów. On jednak
wcale się tym nie przejął i nadal uważał, że jest niewinny i że
wszystkie oskarżenia padły na niego całkiem niesłusznie.
– Posprzątajcie tu –
poleciła obydwóm, a sama wzięła Clarę na ręce, by ją uspokoić
i noszeniem zapewnić dziewczynce choć małą ulgę w ząbkowaniu.
Na nic się to jednak zdało, na
dodatek mały Matteo także chciał na rączki, więc Sylvia
zdecydowała się usiąść, wziąć oboje na kolana i otworzyć
jedną z kolorowych książeczek, by choć po trochu każdego z nich
zająć.
Natomiast w kuchni chłopcy
przepychali się i jeden drugiego zaganiał do pracy, której sam nie
miał ochoty wykonywać.
– To ty stłukłeś ten
talerz. Ty powinieneś wyjmować to szkło – powiedział Antonio i
szturchnął przy tym Jacopa w ramię.
– Ale to ty zabrałeś nóż z
miejsca zbrodni i zawsze mogę o tym powiedzieć, jeśli...
– Gnoju ty! – krzyknął
blondynek i pchnął brata z taką siłą, że ten wpadł na krzesło,
które przewrócił, gdy upadał.
– Nienormalny jesteś!? –
zapytał, wstając i otrzepując się z kurzu, którego zresztą w
domu prawie wcale nie było, bo mama na bieżąco sprzątała i
niemal co tydzień wycierała wszystkie szafki, blaty i bibeloty.
– Co wy tam znowu robicie!? –
krzyknęła Sylvia, ale nie miała siły na nic więcej jak tylko na
wychylenie się przez oparcie kanapy i zerknięcie na dwóch urwisów,
którzy już byli bliscy tego, by rozpocząć wzajemne okładanie się
pięściami. – Powiem ojcu i nie chciałabym być w waszej skórze,
gdy wróci – zagroziła.
Antonio i Jacopo na krótką
chwilę się uspokoili, ale szybko każdy z nich doszedł do tego
samego wniosku. Ich matka zawsze groziła, że na nich naskarży, ale
tak naprawdę jeszcze ani razu tego nie zrobiła. Poczuli się więc
całkiem bezkarni.
– Powiedz mi co znowu
znalazłeś – rzucił niemal rozkazującym tonem Jacopo.
– Gówno psie – odpowiedział
z wyraźnym zadowoleniem Antonio. Uśmiechnął się, otwierając
przy tym buzię i wysuwając język między zębami.
Stojąc przy zlewozmywaku,
zaczęli się przepychać i obrzucać wzajemnie wyzwiskami.
– Jacopo! Antonio! –
wypowiedziane mocnym, męskim barytonem wystarczyło, by w sekundę
przestali i odwrócili się przodem do ojca.
– Tata? – zdziwił się
dziesięciolatek. – Tak szybko z pracy wróciłeś? – zagadnął.
– Co wam mama kazała zrobić?
– zapytał rzeczowo, zupełnie pomijając pytanie zadane przez
Antonia. Oparł się o futrynę i wcisnął dłonie do kieszeni
popielatych spodni. Miał na sobie białą koszulę i idealnie
skrojoną kamizelkę.
– Pozmywać – odpowiedział
Jacopo. – I to szkło wyciągnąć, ale możemy się pokaleczyć.
– Trudno, życie też kaleczy.
Dlaczego żaden z was nie robi tego co powinien, tylko się lejecie
jak jakieś pijusy przed karczmą? – Podszedł bliżej chłopców.
W pewnym momencie stanął dokładnie między nimi.
Bali się tak mocno, że niemal
skamienieli ze strachu, ale całkiem niesłusznie, gdyż ojciec
sięgnął jedynie po szklankę i podłożył ją pod kran.
– Pytanie wam zadałem –
przypomniał, napił się wody, a potem usiadał na jednym z
pobliskich krzeseł. Zwrócił też uwagę na to, że jedno z nich
zostało przewrócone i nikt do tej pory go nie postawił i nie
przysunął do stołu, tak jakby należało.
Antonio i Jacopo spojrzeli
najpierw po sobie, a potem na ojca. Od matki odznaczał się tym, że
zazwyczaj był spokojny i nie krzyczał tak jak ona, ale był też
surowszy, nie odpuszczał i nie rzucał słów na wiatr.
– Rozumiem, że żaden mi nie
odpowie. – Poczynił łyka i zaczął przyglądać się cieczy
pozostałej w przezroczystej szklance. – Sformułuję więc pytanie
inaczej. Czy i jeden, i drugi oberwał ostatnio za mało, że znowu
was coś bierze i robicie tak jak robić nie powinniście?
Chłopcy ponownie spojrzeli po
sobie, a następnie pokręcili głowami.
– Nie rozmawiacie z niemową –
zwrócił im uwagę ojciec. – Macie skończyć się wydurniać,
przepychać, szarpać. Dostaliście jakieś zadanie i macie je
wykonać. Tu nie ma czasu na dyskusje ani miejsca na przerzucanie się
winą.
– Tak, ale to on... – zaczął
Antonio, ale zamilkł, gdy tylko ojciec na niego spojrzał.
– Nie interesuje mnie kto, co
i kiedy – odparł leniwie, zmęczonym głosem. – Jesteście
braćmi i macie się szanować, macie się wspierać, pomagać sobie,
a nie jeden na drugiego donosić, się przepychać. Czy widział
któryś byśmy ja z mamą tak robili? Nie, nie robimy, a też się
czasami nie lubimy i w trzy czwarte podejmowanych decyzji mamy inne
zdania. Ja wam daję pół godziny. Jesteście we dwóch, więc macie
się podzielić obowiązkami i posprzątać tu na błysk. A potem mam
do was jeszcze jedną sprawę. – Wstał i skierował się do
wyjścia z kuchni, gdzie zamocowana była jedynie zasłonka z
koralików, które przyjemnie odbijały się jeden o drugi, ale nie w
tym momencie, gdyż teraz były związane, a owo wiązanie zaczepione
o niewielki hak wbity w drewnianą futrynę.
– Tato! – zawołał Jacopo.
– Tak?
– Przepraszamy.
Arturo spojrzał na starszego
syna, który stał ze spojrzeniem wbitym we wzór starego, wytartego
gumolitu i na tego młodszego, najwyraźniej się mocno nudzącego,
gdyż rozglądał się po całym pomieszczeniu i bujał, odbijając o
szafkę zlewozmywaka.
– Przepraszamy czy
przepraszasz? – zapytał rzeczowo. – Nie mów za brata –
pouczył.
– Ja też przepraszam! –
ożywił się nagle Antonio i nawet przy tym uśmiechnął.
Ojciec odpowiedział mu niemal
identycznym uśmiechem, ale, w przeciwieństwie do chłopca, szybko
pozbył się go z twarzy i pogroził obydwóm synom palcem.
– Macie pół godziny –
przypomniał.
Ledwie wszedł do pokoju, a mały
Matteo zaplątał się między jego nogi. Chwycił chłopca za
ramiona i podrzucił do góry. Zaczął do niego mówić to co zwykle
w takich momentach, czyli pytać, kto jest taki duży i kto potrafi
latać. W końcu upuścił czterolatka na kanapę nieopodal żony i
zaczął łaskotać.
– Jesteś w dobrym humorze –
zauważyła Sylvia, odbierając od Clary jeden z drewnianych klocków,
który dziewczynka jej przyniosła.
– Często jestem w dobrym
humorze. Tylko ostatnio byłem przemęczony – usprawiedliwił się
i przeszedł za oparcie kanapy. Musnął żonę w blond włosy, a
potem zrobił dwa kroki w bok i złapał Mattea za dłonie,
pozwalając chłopcu, by ten wspinał się po oparciu. – Kiedyś
spadniesz – zagadnął do niego, ale w odpowiedzi usłyszał tylko
szczęśliwy, dziecięcy śmiech, gdy czterolatkowi udało się
dotrzeć na szczyt.
Clara Alarcon tego dnia
zapragnęła odświeżyć kolor włosów, więc zdecydowała się na
ich samodzielne pofarbowanie. W tym celu zakupiła farbę u
miasteczkowej fryzjerki i pierwsze co uczyniła po powrocie do domu,
to udała się do łazienki, by podczas nakładania, móc patrzeć w
największe z luster jakie mieli.
W tamtej chwili nie interesowało
ją nic innego, choć po głowie ciągle chodziły codzienne, domowe
obowiązki. Wiedziała, że musi przetrzeć meble z kurzu,
szczególnie stół, wstawić przygotowaną przez babcię zupę na
palnik, by warzywa w niej doszły i zaopiekować się dziewczynkami,
które za niedługo wrócą ze spaceru, na który wybrały się wraz
z prababcią.
– Przydałoby się też zmieść
i zmyć podłogi – powiedziała do samej siebie. – Jeszcze nie
zaczęłam, a już czuję jak mi się nie chce – dodała i
postanowiła zająć się precyzyjnym nakładaniem farby, którą
wcześniej rozrobiła w blaszanej miseczce. Dolała też do niej
odrobinę wody utlenionej, po to, by odrosty lepiej złapały kolor.
Clara obserwowała jak jej
wypłowiały rudy intensywnieje, a odrosty stopniowo jaśnieją. To
był taki czas tylko dla niej. Godzina na obserwowaniu siebie w
lustrze, przerywana nakładaniem olejku balsamicznego na całe ciało
i lakieru na paznokcie.
Kiedy ponownie zerknęła w
lusterko, a efekt jaki powstał na włosach wydawał jej się być
zadowalający, zdecydowała się na zmycie farby pod kranem umywalki
i osuszenie głowy ręcznikiem.
– Oby tylko wszystko się
udało – powiedziała do samej siebie i jak zwykle z lekkim
przestrachem pozbyła się ręcznika z głowy.
Kolor jaki powstał przypadł
jej do gustu. Co prawda nie była to planowana, brudna czerwień, a
bardziej kasztan czy rudy wpadający w brąz, jednak i tak
uśmiechnęła się do swojego odbicia. Była zadowolona ze swojego
wyglądu. Szpecił jedynie siniec na policzku, ale miała powody, by
nie skrywać go pod dużą ilością pudru. Po pierwsze, choć lubiła
się malować, to nienawidziła, gdy makijaż jej ciążył, gdy
zdawał się być maską. Po drugie, była zdania, że ona nie ma się
czego wstydzić, że to Hadrianowi powinno być wstyd za to jak ją
potraktował i to nie tylko wstyd przed nią, ale także przed
innymi, a przede wszystkim przed samym sobą.
Clara nie bała się męża,
była gotowa, by stawić mu czoło. Przekonywała samą siebie w
myślach, że przecież ona się już starała o załagodzenie
konfliktu, ale on nie podjął żadnej inicjatywy. Ruda postanowiła
więc rozpocząć wojnę, z tego powodu, nakrywając do stołu,
postawiła na nim jedynie cztery talerze – dla siebie, dziewczynek
i babci. Męża zdecydowała się pominąć, gdyż takiego jakim się
dla niej stał, nie zamierzała szanować. Pominęła też siostrę i
jej trzech synów, gdyż ta akurat była w podróży. Emilia, która
od trzech lat była wdową, wyjechała do narzeczonego, a dzieci
pierwszy raz zabrała z sobą, by móc mu je przedstawić.
– Może to i lepiej, niech
sobie życie układa – szepnęła do samej siebie, stawiając
koszyk z chlebem na środek stołu.
– Kto taki? – zapytał męski
głos.
Clara wystraszyła się na tyle,
że aż podskoczyła.
– Emilia – odpowiedziała
mężowi. – Nie sądziłam, że tak szybko wrócisz – dodała,
ale w pewnym momencie się zająknęła, bo coś w spojrzeniu
Hadriana sprawiało, że nie czuła się bezpiecznie.
– Pewnie ucieszyłabyś się,
gdybym wcale nie wrócił. – Spojrzał znacząco na stół i
zastawę.
– A czego się spodziewałeś?!
– lekko się uniosła i cały strach jakby gdzieś wyparował,
ogrzany gniewem i zadrą, która ciągle w niej tkwiła. –
Oczekiwałeś, że po tym jak mnie uderzyłeś, padnę ci do stóp
lub, że wszystko będzie po staremu?
Hadrian uśmiechnął się
żałośnie, a potem jego mina sposępniała. Pociągnął nosem, a
przewieszony przez rękę sweter odrzucił na zielony fotel. Podszedł
do żony szybkim krokiem, chwycił za ramię i nie puszczając,
pchnął z taką siłą, że ta usiadła na kanapie.
Przerażona chciała coś
powiedzieć, ale zabrakło jej słów i odwagi. Czuła jak w jej
gardle wyrasta gula, która zapobiega wydobywaniu z siebie głosu. Na
dodatek bolało ją prawe ramię, gdyż mąż chwycił za nie
szczególnie mocno i nadal nie puszczał. Za moment poczuła też
pieczenie na policzku.
– A ty czego oczekiwałaś!? –
ryknął na nią. – Że pójdziesz do mojego szefa i wymusisz na
mnie przeprosiny!? Co ci w ogóle odbiło, by iść na skargę!?
Tym razem uderzenie jakie spadło
na jej policzek było znacznie silniejsze, więc zapobiegawczo
zakryła się przed kolejnym. To rozwścieczyło Hadriana jeszcze
bardziej i to na tyle, że zacisnął dłoń w pięść. Zanim jednak
wyprowadził cios, przyłożył nadgarstek do ust i zagryzł fałdę
skóry. Tylko dzięki bólowi jaki poczuł, otrzeźwiał z gniewu na
tyle, by rozłożyć dłoń. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego,
że gdyby bił żonę z pięści, to mógłby zrobić jej poważną
krzywdę. Z otwartej ręki jednak sobie nie żałował i już po
chwili zupełnie nie obchodziło go to czy uderzenia spadają na
twarz, głowę, ręce czy brzuch i ramiona.
Clara nie pozostawała mu
dłużna. Znalazła w sobie siłę, by kilka razy kopnąć go w
brzuch, dopóki nie obezwładnił jej nóg swoim kolanem. Dosięgnęła
też paznokciami do twarzy Hadriana, mocno ją przy tym zadrapując,
ale tym sprawiła jedynie, że lanie jakie otrzymywała przybrało na
sile.
– Zabijesz ją! – krzyknęła
starsza kobieta i chwyciła męża wnuczki za ramię. Starała się
go odciągnąć, ale doprowadziła jedynie do tego, że się
wyprostował i przestał pochylać nad leżącą na kanapie żoną.
– Nie wtrącaj się –
syknął. – A ty może przypomnij sobie co przysięgałaś.
– Też mi przysięgałeś –
odpowiedziała Clara poprzez łzy, domyślając się, że Hadrianowi
chodzi o przysięgę małżeńską. Poczuła jak słone smarki
zmieszane z metalicznym posmakiem krwi wpadają jej do buzi.
Hadrian ponownie chciał się
pochylić, nawet zaczynał się już zamierzać, ale starszej pani
udało się wkroczyć dokładnie między niego a wnuczkę.
– Uspokój się, na Boga! –
krzyknęła na niego. – Co też za czort w ciebie wstąpił!?
Przecież ty jej krzywdę zrobisz!
Mężczyzna szybko doszedł do
wniosku, że ze starszą osobą nie wypada się szarpać i z nią
przepychać, dlatego miał zamiar odpuścić, ale gdy tylko chciał
to zrobić, to Clara krzyknęła niewyraźnie:
– Zostaw go, niech zrobi,
niech najlepiej zabije matkę dwójki swoich dzieci!
– Zamknij się – polecił
jej słabo, jakby już nie miał siły na wrzask.
– Kawał gnoja jesteś –
zdecydowała się powiedzieć, zmuszając samą siebie do tego, by
brzmieć wyraźnie i zrozumiale.
– Zamknij się, powiedziałem
– powtórzył.
– Oboje się uspokójcie. –
Camila chwyciła Hadriana za obydwa ramiona i chciała go wypchnąć
z pokoju, ale ten sobie na to nie pozwolił.
– Zostaw mnie! – ryknął.
– Kawał gnoja i skurwiela –
oznajmiła Clara, dotykając zakrwawionej wargi. Czuła jak ta
puchnie pod jej palcami.
– Przestań go prowokować! –
zwróciła wnuczce uwagę.
W tamtej chwili Alarcon poczuł
złość i bezsilność, i obie były silniejsze niż kiedykolwiek.
Zrozumiał, że nawet siłą i przemocą, nie zapanuje nad żoną i
nie pozbawi ją własnego zdania, nie sprawi, że spokornieje. To
jednak nie przekonało go do tego, by odpuścić. W głębi duszy
cały czas się łudził, że mocniejszym laniem dałby radę
przemówić jej do rozumu. Sięgnął więc dłońmi do skórzanego
paska, który miał przy spodniach i zaczął go rozpinać.
– Odsuń się – polecił i
łypnął zdenerwowany spojrzeniem na babcie swojej żony.
Clara w tamtej chwili jakby
czuła co się święci, więc niespodziewanie, co było zaskoczeniem
dla niej samej, nabrała wody w usta i znowu nie była w stanie
powiedzieć ani słowa. Patrzyła na szramy na twarzy Hadriana, które
pozostały po jej paznokciach. Przyuważyła, że niektóre z nich
lekko krwawią w kilku miejscach. Następnie zerknęła na pasek
złożony w pół, który mocno ściskał w dłoni. Odsunęła się
na tyle na ile pozwalało jej oparcie kanapy. Nie miała siły, by
wstać i zacząć uciekać, ale w tamtej chwili niczego bardziej nie
pragnęła.
– Śmiesz się jeszcze ze mną
wykłócać? – zapytał żonę. – Ty chyba nie wiesz co to znaczy
dostać prawdziwy wpierdol – powiedział przez zaciśnięte zęby.
– Odwróć się albo przypierdolę tam gdzie trafię, a ty w końcu
wyjdź i przestań się wtrącać – polecił zarówno Clarze jak i
jej babci.
– Nie wychodź. – Ruda
złapała babkę za fragment spódnicy.
Camila westchnęła głośno,
jakby była już zmęczona całą sytuacją.
– Oboje się uspokójcie,
dzieci. Nie można tak. Pozabijacie się nawzajem, przecie. Diabły
jakie w was wstąpiły, czy co? – zapytała i ponownie chwyciła
Hadriana za obydwa ramiona, by ten nie zrobił czegoś głupiego i
znowu nie rzucił się na żonę. Zrezygnowała jednak z wypychania
go z pokoju. Zamiast tego sięgnęła do paska, który mężczyzna
trzymał w dłoni. – Odłóż to, synek, zanim naprawdę krzywdę
jej zrobisz. Przecież ty ją zabijesz. To twoja żona jest. Nie
chcesz jej chyba zabić, prawda?
Alarcon poczuł jak jego oczy
zachodzą łzami, a potem namacalna stała się też wilgoć na
policzkach. Potrząsnął głową, co znaczyło tyle co „nie” i
zdecydował się odejść. Chciał odwrócić się na pięcie i w
samotności wyjść z mieszkania, ale usłyszał tupanie małych
nóżek, wciśniętych w dziecięce trzewiki, a następnie
zgrzytnięcie klamki od drzwi wejściowych. Wsuwając pasek z
powrotem do szlufek spodni, wyszedł córką naprzeciw.
– Tatko? – zdziwiła się,
ale też ucieszyła mała Aurora.
– Dzień dobry, aniołku –
powiedział do niej i przyklęknął na jedno kolano.
Amelia wykorzystała okazję i
od razu przysiadła na drugim kolanie ojca.
– Tobie też dzień dobry. –
Musnął młodszą o dwie minuty córkę w policzek.
– Mamy w domu kota? –
zapytała się rezolutnie Aurora. – Podrapał ci buzię –
zauważyła.
Hadrian mimowolnie uśmiechnął
się na wzmiankę o kocie, bo przypomniał sobie, że każdy
mężczyzna w miasteczku, którego twarz, szyja lub ręce były
podrapane właśnie kotem się wymawiał. W rzeczywistości nie było
jednak żadnego Mruczka, były za to żony i matki, ewentualnie
córki.
– Nie zdejmujcie butów ani
pelerynek. Pójdziemy na spacer – oznajmił dziewczynkom.
– My dopiero wróciliśmy ze
spaceru. – Blondyneczka stojąca przed nim rozłożyła ręce w
geście bezsilności, ale też w taki sposób, jakby chciała ojcu
wyłożyć, że powiedział coś bardzo niedorzecznego.
– Wróciłyśmy – poprawił
ją mimochodem. – To pójdziemy jeszcze raz, tym razem do
ciastkarni po jakieś ciastka i ciasto – zaproponował.
– I po bezy dla mamy? –
zapytała ucieszona czterolatka.
– Tak, i po bezy dla mamy –
odpowiedział z niezwykłym smutkiem w głosie.
– To cudownie, to ja tak chcę!
– wykrzyknęła, kręcąc się wkoło.
Granatowa polarowa pelerynka
jaką miała na sobie zaczęła podnosić się do góry pod wpływem
tego kręcenia.
– To idziemy – zadecydował
i wstał, biorąc Amelię na ręce. Przed Aurorą otworzył drzwi. –
Gaduła przodem – oznajmił i poczekał aż dziewczynka zejdzie na
pierwszy schodek niewysokiego progu, który mieli przed drzwiami. W
ostatniej chwili zdjął jeszcze marynarkę z wieszaka, zdając sobie
sprawę z tego, że na dworze jest zimniej niż przypuszczał.
*Na zdjęciu jest Hadrian i mała
Aurora.
A wiec Pedro jest fajnym facetem ale strasznie nie odpowiedzialnym mam nadzieje ze gdy zostanie ojcem to sie zmieni gdyz przez jego postepowanie malzenstwo dlugo nie potrwa. Mimo ze jest lekkoduchem i sie za bardzo niczym nie przejmuje strasznie lubie jego postac ;) Pan policjant strasznie przesadzil moim zdaniem to ich prywatne sprawy nikt nie powinien byc swiatkiem ich klutni i mimo ze moge zrozumiec jego zdenerwowanie bo to normalne po takich informacjach jednak troche zle sie za to zabral. A pana Bosca ( chyba dobrze napisalam ) nie cieprie jak juz pisalam wkurza mnie jego osoba nie nadaje sie na merza i na ojca dzieci sie go boja a zone zdradza .
OdpowiedzUsuńPedro to taki Antonio w wersji starszej o jakieś 20 lat :)
UsuńHadrian to Hadrian, porywczy gość.
A pan Bosca nadaje się na męża, ale o tym będzie dopiero w kolejnym rozdziale, którego szybko nie opublikuję, gdyż najpierw chciałbym zakończyć "Paulinę" i też uruchomić pewny projekt.
Takiego prezentu to Pedro się nie spodziewał, awans na wicedyrektora szkoły, a pewnie całkiem niedługo na dyrektora, poszczęściło mu się. Ciekawa jestem jak będzie sobie radził na nowym stanowisku, czy go to nie przerośnie.
OdpowiedzUsuńBiedna Marcela, nie mogę pojąć jak jej mąż mógł jej zabronić pracować, ja zdaję sobie sprawę, że to były takie czasy, kiedy pan i władca w osobie męża decydował o wszystkim, ale i tak uważam to za nieludzkie i bardzo krzywdzące.
Swoją drogą Pedro jest dobrym kolegą, pomimo, że bardzo chętnie obejmie stanowisko wicedyrektora, to wolałby, żeby to nie było w takich okolicznościach, bo ta tak, że jego szczęście jest nieszczęściem Marceli.
Nie ma nadal Ali, jestem bardzo ciekawa co się z nią dzieje. Do szkoły nie przyszła, mam nadzieję, że tylko i wyłącznie dlatego, że była zmęczona, a nie dlatego że jej się coś złego stało, chciałabym żeby się okazało, że jest już w domu cała i zdrowa.
Pedro ma wady, ale jest dobrym nauczycielem, więc istnieje szansa, że będzie właściwym człowiekiem na odpowiednim stanowisku. Jego największy problem to alkohol.
UsuńNie wiem czy mąż Marceli jest nieludzki i krzywdzący żonę. Sądzę, że myśli o rodzinie. Chce, by jego żona poświęciła się opiece nad domem i dziećmi.
Tak, Ali nie ma nadal.
Nie spodziewałam się, że Pedro może dostać awans, przypuszczałam, że prędzej opierdol za udawanie choroby. Ale jak widać dyrektor nie wie, że to kłamstwo było. No cóż, jestem ciekawa jak sobie Pedro poradzi na wyższym stanowisku, bo nie bardzo wierzę, by w związku z tym nabrał odpowiedzialności.
OdpowiedzUsuńNiestety, nadal nie wyjaśniło się co z Alicią.
Bawiła mnie kłótnia braci. Jak Antonio na pytanie co znalazł odpowiedział, że "gówno psie" to się zaśmiałam, typowy mały urwis:)
Hadriana to chyba naprawdę coś opętało. Niech się lepiej opamięta zanim zniszczy swoją rodzinę, albo zamiast wyżywania się na żonie zainteresuje się czy w ogóle są jakiekolwiek niepodważalne dowody jej zdrady. W końcu policjant, to chyba wie, że nie ma winnych bez dowodów. I niby przy dziewczynkach jest opanowany, lecz to tylko kwestia czasu, aż się zorientują jaka jest sytuacja w domu...
Pedro, pomimo że alkoholik i hazardzista, to jednak najbardziej nadaje się na to stanowisko. On ma dobry kontakt z tymi dzieciakami i on zdaje się, że nie pracuje tylko dla pieniędzy. Taki nauczyciel z powołania, co ponoć się bardzo rzadko zdarza.
UsuńW kolejnym rozdziale jest chyba Alicia. Starałem się przytrzymać czytelników w niepewności.
Antonio to Antonio xD
Tylko, że policja nawet dziś niekiedy działa bez dowodów, a w tamtych czasach... w tamtych czasach policja potrafiła podczas aresztowań zbić sufrażystki. Poza tym Hadrian od zawsze był pełen agresji i przemocy, tylko że nie w stosunku do Clary i dziewczynek. Poza tym policjant, sędzia, lekarz, to tylko zawody, a ludzie, jak to ludzie, bywają niesprawiedliwi, zachłanni, złośliwi. W końcu każdy z nas słyszał choć raz o tym, że kiedyś nie szukało się winnych, tylko miało się jakiś ludzi i szukało się na nich paragrafów.