„Rok
1910”
Mały pokój, którego ściany
pokryte były starą, wyblakłą tapetą w bladoróżowe tulipany,
był niemal pusty. Znajdowały się w nim tylko jedna szafa z
sosnowego drewna i pojedyncze łóżko okryte białym prześcieradłem,
stojące pod samym oknem. Naprzeciw łóżka bujało się krzesło na
biegunach. Młoda kobieta o jasnobrązowych włosach siedziała na
tym krześle, trzymała na kolanach czteroletniego chłopca, głaskała
jego czarne jak smoła włosy i śpiewała bardzo smutną piosenkę.
Maluszek był zasłuchany w słowa, jakby właśnie ktoś opowiadał
mu najciekawszą z baśni. Co jakiś czas pociągał nosem i wycierał
miejsce nad usteczkami haftowaną chusteczką, trzymaną w małej,
bladej dłoni.
– Śpisz? – zapytała
kobieta niespodziewanie, a przy tym niezwykle cicho.
Chłopczyk oparł głowę o jej
ramię, odchylił ją do tyłu. Miał małe oczy, zaspane, ale
walczył, by powieki nie opadły. Chciał wysłuchać piosenki do
końca.
– Nie – odpowiedział i
pokręcił główką.
– Źle się czujesz? –
dopytywała. – Boli cię jeszcze gardełko?
– Tloche. Dalej śpiewaj –
polecił, z trudem przełykając ślinę. Usadowił się wygodniej na
jej kolanach i poczekał aż otuli go ramionami.
Cyntia śpiewała więc dalej.
Skoro to go uspokajało, to nie potrafiła mu odmówić. Żałowała,
że ona nie ma niczego, co potrafiłoby wyciszyć jej myśli, jej
duszę i umysł. Cóż, ona była dorosła, a główną cechą
dorosłości jest wiele problemów, na których rozwiązanie tracimy
nadzieje z każdym dniem.
Pokój wypełniały ciche słowa
piosenki o bezdomnym panu, karmiącym łabędzie:
Wczoraj widziałam jak tłum
gapiów gęstniał
Pomóc nie mógł już nikt
Spokojne miał rysy, gdy przy
nim uklękłam
Płakałam, tak bliski mi był
Och, dziecko
gdybyś przeżyła tyle co ja
Teraz płynie niezwykłym
zaprzęgiem
Do nieba wiezie go
Sześć par łabędzi
Ostatni mu oddaje hołd
Chłopiec w końcu usnął.
Kobieta przeczesała swoje brązowe włosy. Zarzuciła je przy tym do
tyłu, pilnując, by żaden kosmyk nie przeciął jej twarzy.
Położyła malucha w błękitnej piżamce w wyhaftowane misie na
łóżku i okryła kołdrą.
Marsel trochę się pokręcił,
ułożył tak, by było mu wygodnie, a potem już spał spokojnie.
Śnił o lepszym świecie, choć nie miał pojęcia, że żyje na tym
gorszym. Był tylko dzieckiem, niezdającym sobie sprawy z tego ile
za nim i nieświadomym niczego co przed nim.
Kobieta chwyciła za poduszkę,
która leżała obok chłopca. Złapała ją w obie drżące dłonie
i zawisła z nią nad małą, bezbronną twarzą chłopczyka. Lampka
rzucała złowrogi cień na ścianę...
Cyntia, bo tak nietypowo było
na imię kobiecie, rozpruła zaszytą poduszkę i wydobyła z niej
pierzaste wnętrze. Następnie rozpoczęła przepakowywanie ubrań i
kosztowności, z ciężkiej walizki wprost do poszwy. Wiedziała, że
jej synek jest mały, w dodatku chory, więc nie da rady sam iść
przez nierówne tereny. Spodziewała się, że będzie musiała go
nieść większą część drogi, a z walizką byłoby to niewygodne.
Materiał poszwy mogła spokojnie związać i założyć na ramię
czy zarzucić na plecy, dlatego wybrała takie rozwiązanie. Po
skończonych przygotowaniach, na powrót usiadła w bujanym fotelu.
Powieki opadały, ale nie pozwoliła sobie na sen. Patrzyła na
zegar. Dochodziła godzina druga po północy. Wciąż miała
nadzieję, wciąż liczyła na pojawienie się towarzysza, ale ten
się spóźniał.
Pukanie do drzwi rozniosło się
po całym pokoju. Było niezwykle silne, wystraszyło Cyntię. Pierw
ogarnęło ją zaskoczenie, potem radość, że ten, którego
wyczekiwała się zjawił, a na końcu pojawił się strach. Pukanie
nie ustępowało, było zbyt intensywne i nachalne. Już wtedy, przed
otwarciem drzwi, wiedziała, że to nie Martin. Nie myliła się.
Do pokoju wtargnęło dwóch
mężczyzn, obaj wysocy i silni. Zaraz po nich przez próg przeszedł
starszy pan, grubszy i o wiele niższy od swoich towarzyszy. Cyntia
znała tego mężczyznę.
– Witam, detektywie –
przywitała się. – Czemu zawdzięczam wizytę policji o tak późnej
porze? – zapytała niewinnie.
Chłopiec się przebudził.
Przecierał oczy dłońmi zaciśniętymi w piąstki i zastanawiał
się czy to jawa, czy może jeszcze sen.
– Moją wizytę o tak późnej
porze, zawdzięcza pani mężowi – udzielił precyzyjnej
odpowiedzi, pocierając przy tym siwego wąsa.
Zapadła niezręczna cisza. Nikt
się nie śmiał i niczym nie szeleścił, nawet nie stąpał.
Wszyscy byli śmiertelnie poważni i nieco zasmuceni. Tylko na
twarzyczce małego chłopca pojawił się promienny uśmiech.
Spojrzał na wysokich panów policjantów, następnie na matkę i
detektywa.
– Tata nas odnalasł! –
zawołał wesolutko. Wstał z łóżka i podbiegł do mamy.
Intensywnie pociągał za fragment jej sukni. – Mamusiu, to my już
nie bawimy się z tatem w chowanego? – zapytał niezwykle uroczo.
Był całkowicie nieświadomy powagi sytuacji.
– Przestań – zganiła go
szorstko i smagnęła w rączkę. Denerwował ją tym, że szarpał
za jej ubranie. Denerwował ją tym, że się urodził. Pierwszy raz
zdenerwował ją tym, że się w ogóle począł.
Zerknęła na detektywa, czując,
że bacznie jej się przygląda. Przykucnęła przy chłopczyku,
zniżając się do jego poziomu. Chciała być mu równa. Zmusiła
samą siebie do uśmiechu i dobrego słowa. W swym postępowaniu była
jak liść na wietrze – skrajna.
– Już nie, tata wygrał,
odnalazł nas – gdy to mówiła, poczuła łzy stojące w oczach.
Spojrzała jeszcze z nadzieją za siebie. Bała się. Bała się męża
wielokrotnie, ale ten raz bardziej niż kiedykolwiek.
– Proszę mi wierzyć, pani de
Rodríguez, gdybym mógł postąpić inaczej, nie wahałbym się ani
chwili, ale nie mogę. Pani mąż postawił mnie pod ścianą. –
Detektyw sięgnął do kieszeni swoich spodni skrojonych na miarę.
Wyjął z nich kartkę złożoną na cztery. Rozłożył ją jednym
wstrząśnięciem. – Tu ma pani nakaz poszukiwań. Opuściła pani
dom małżeński bez zgody i wiedzy męża, a w tym kraju to
bezprawne postępowanie. Jutro szukałyby panią i dziecko wszystkie
patrole i posterunki policji, nie tylko w tym mieście, ale całym
państwie, o ile też nie poza nim. Nie dodam już, że i te
bandziory, co pani mąż je zowie ochroną, też by biernie nie
stali. Lepiej będzie, jeśli to ja panią doprowadzę do męża,
niżeli jutro miałby tego dokonać ktoś inny. Jutro zapewne przy
pani boku byłby już kochanek. A to oznacza tylko tyle, że wtedy
już by go nie było.
– Skąd pomysł, że... –
zaczęła zbulwersowana, jednocześnie powstając z kucek.
– Ciii – wyszeptał, tym
samym przerywając jej. Przyłożył palec do ust.
Cyntia spojrzała na niego
pytająco, nie rozumiała.
W odpowiedzi zerknął znacząco
na małego Marsela.
– Skryjmy to milczeniem –
powiedział.
– Skoro pan wie...
– Ja nie wiem, ja tylko
przypuszczam, droga pani – ponownie jej przerwał. – Wie tylko
jesień. Ta, która miała miejsce na dziewięć miesięcy przed jego
narodzinami. – Wskazał palcem na czterolatka.
– Dlaczego nie powie pan o
swoich przypuszczeniach Héctorowi? – zapytała wprost, z lekką
drwiną.
Detektyw się zamyślił.
Patrzył na Marsela, którego kobieta trzymała za rączkę. Zerknął
na jej młodą twarz bez żadnej zmarszczki i spojrzał głęboko w
oczy.
– Pani de Rodríguez, zadaniem
policji jest zaniżać statystyki przestępczości i zapobiegać
zbrodniom, a nie je prowokować. Dalszą dyskusję uważam za zbędną.
Odprowadzę panią do domu. Rupert, weź panicza na ręce – polecił
jednemu z podwładnych.
Marsel, jakby zrozumiał, że
mówili właśnie o nim, wyciągnął rączki do góry i czekał aż
wysoki, muskularny pan się pochyli. Chciał już jak najszybciej być
na jego rękach i zostać zaniesionym do taty.
– Jesce kocyk – przypomniał
i iście rozkazująco pokazał palcem na niebieski, wełniany
materiał, którym tata zwykle otulał mu nóżki. Zmarszczył przy
tym czoło, a w oczach miał coś, co mówiło, że nie przyjąłby
odmowy. Był tylko dzieckiem, ale był też panem. Miał to szczęście
urodzić się chłopcem.
Detektyw chwycił za kocyk,
leżący na ziemi i okrył nim gołe stopy chłopca. Cisnęło mu się
na usta, że matka mogła mu chociaż założyć skarpetki, ale
zachował tę uwagę dla siebie.
– Cieszysz się, że wracasz
do taty? – zapytał Marsela z uśmiechem.
– Baldzo – odpowiedział i
przeczesał włosy paluszkami. Był to zwyczaj, który odziedziczył
po ojcu.
Detektyw spojrzał na smutną
kobietę, stojącą przy jego boku.
– Przynajmniej jeden pożytek
wyniknie z pani powrotu do męża, radość pani dziecka. To powinno
być dla matki najważniejsze, rzekomo.
– Rzekomo – powtórzyła po
nim z powątpiewaniem.
– Panie przodem. – Wykonał
gest zapraszający, by zachęcić ją do opuszczenia taniego,
hotelowego pokoju.
***
Kamieniczka była przeogromna i
choć została odrestaurowana, to ciągle sprawiała wrażenie
niezwykle starej. Płaskorzeźby w kształcie koron i postaci
dziecięcych aniołów umiejscowione były nad każdym oknem i pod
każdym parapetem. Sześć kolumn podtrzymywało jeden z większych
balkonów, ale pomimo takiego zadaszenia taras pokryty był śniegiem,
przez co prezentował się doskonale, niemal bajecznie, jak coś
nierealnego, wyrwanego z baśniowych kart.
Héctor kochał biel, która
spadała z nieba, dlatego zakazał ogrodnikom odgarniania posesji
przed kamienicą. Uważał, że śnieg nie zabija i nikomu nie stanie
się krzywda z powodu tego, że skrzypi pod butami. Jedynie, gdy puch
stawał się śliski, to nakazywał go ubić, stworzyć w ten sposób
kilka najpotrzebniejszych ścieżek i obsypać je piachem lub
popiołem. Kochał biel śniegu jeszcze z jednego powodu – to
Cyntia pierwsza mu go pokazała i pozwoliła zrozumieć tę
bezlitosną, mroźną porę roku, a przy tym poczuć dziecięcą
magię chwil spędzonych na zimowych zabawach.
Mężczyzna stał w otoczeniu
ciężkich mebli i perskich dywanów, ze szklanką w dłoni. Alkohol
płynął po jego języku spokojnie, niczym ocean w słoneczny dzień,
by po chwili wedrzeć się do gardła jak wściekły pies, pragnący
wydostać się z klatki. Odłożył naczynie na komodę. Wyprostował
się i przeciągnął, nieco przy tym wypinając swój płaski brzuch
do przodu. Przetarł oczy dwoma palcami i zerknął w szyby skute
mrozem. Niewiele mógł przez nie dojrzeć. Zapiął więc swoją
koszulę i narzucił na plecy brunatną kamizelkę. Wyszedł do
przedpokoju i zawołał służącą, która właśnie polerowała
pozłacane poręcze.
Kobieta pozostawiła ścierkę
na schodach, a dłonie wytarła w granatowy uniform z białym
fartuszkiem na przedzie.
– Proszę przekazać Matteo,
by dorzucił więcej do pieca – rzekł do niej kiedy już uznał,
że jest wystarczająco blisko.
– Jak sobie jaśnie pan życzy,
tylko... albo...
– Spokojnie, Camilo –
przerwał zakłopotanej służącej. – Czy coś się dzieje? Wiem,
że jesteś tu nowa, ale powiedz. Nie krępuj się. – Zachęcał
delikatnym uśmiechem.
– Matteo chciał dorzucić
więcej do pieca, ale boi się, że braknie mu drew. Rzekomo kopalnia
opóźnia roboty z wydobyciem węgla.
– Rozumiem waszą troskę o
moje interesy, ale naprawdę nie musicie plotkować o mych
inwestycjach. To nie jedyna kopalnia w Niemczech. Poza tym jest
jeszcze las. Są też drzewa. Te ścięte od początków jesieni
zalegają na podwórku. – Héctor zmarszczył brwi, zawsze tak
czynił gdy czegoś nie rozumiał, a bardzo nie lubił czuć
zakłopotania i niewiedzy. Przywykł do tego, że na każde
postawione przez niego pytanie, dostaje niemalże natychmiastową
odpowiedź.
– Pan będzie zły, ale...
– Mów. – Stanowczy ton i
przymknięte oczy wskazywały na jego irytację, ale rozluźnione
pięści, niezaciśnięte usta i spojrzenie, uciekające na podłogę,
sugerowały jednoznacznie zmęczenie i rezygnację. Dwa sprzeczne
uczucia, które nigdy nie powinny gościć w jednej duszy
równocześnie.
– Ludzie się pochorowali,
brak rąk do pracy – wyjaśniła Camila drżącym głosem.
Héctor nawet nie pytał czemu
dopiero teraz się o tym dowiaduje. Samego siebie winił za to
zaniedbanie. Przemyślał sprawę bardzo szybko, bo i bez marnowania
czasu miał gotowe rozwiązanie tego problemu. Wiedział, że musi
podołać. Jego żona zniknęła wraz z ich wspólnym synem, policja
mogła ich przyprowadzić w każdej chwili, a Marselowi od dwóch dni
dokuczała wysoka gorączka i przeziębienie. Wiedział, że gdy
chłopiec powróci do domu, nie może marznąć, zwłaszcza, że nie
było mu wiadomo czy Cyntia zadbała o jego zdrowie, godziwe warunki
i odpowiedni ubiór.
Héctor, do którego powróciło
zmartwienie o Marsela i Cyntię, nabrał powietrza do płuc. Wypuścił
je, wzdychając, a potem przekazał służącej jaką podjął
decyzję:
– Niech Matteo dołoży do
pieca. Niech czyni tak bez obaw. Jutro sam podwinę rękawy i chwycę
za siekierę, jeśli zajdzie taka potrzeba. Zaangażuję też większą
ilość służby do tego zadania. Jestem pewny, że mój szwagier,
także nie boi się ciężkiej pracy.
– Ale jak to tak, by pan
Martin i pan...
– Nic się nie martw. –
Pokręcił prędko głową. – Nawykłem do ciężkiej pracy. –
Wykonał krok do przodu, zmniejszając w ten sposób dystans między
sobą a kobietą. Położył swoją lewą dłoń na jej ramieniu. –
Wypocznij. Wypolerujesz tę poręcz rano.
– Pańska żona... – zaczęła
nieśmiało.
– Moja żona, w tym temacie,
nie ma nic do powiedzenia. Wątpię czy jeszcze w ogóle będzie
miała w tym domu prawo głosu – rzekł stanowczo i minął Camilę.
Nawet trochę żałował, że poniosły go nerwy i pozwolił na to,
by myśli zostały wypowiedziane na głos. Nie chciał mieszać
pracowników do swoich problemów małżeńskich.
– Jest bardzo młoda! –
zawołała za nim służąca.
– Tak – przyznał rację. –
To było jej usprawiedliwienie przez lata. Minęło pięć, najwyższy
czas, by dorosła – powiedział pod nosem, na tyle cicho, że tylko
on był w stanie to usłyszeć.
Camila wpatrywała się w plecy
szefa z wyraźnym uwielbieniem w oczach. Nie był dla niej żadnym
celem, a tylko niedoścignionym marzeniem. Wiedziała, że zgrzeszyć
można nawet myślą, ale taki grzech uważała za całkiem niewinny,
dlatego pozwalała sobie na obserwacje i delikatny, skromny uśmiech
jaki one wywoływały.
Nie ma się co dziwić Camili
Peterson. Héctor podobał się większości kobiet. Wpasowywał się
we wzorzec osobowy dżentelmena, posiadał nienaganne maniery, a
złote spinki przy mankietach i równie złoty kieszonkowy zegarek
mówiły o jego zamożności. Z kolei nieprzesadny i zadbany zarost
świadczył o statusie społecznym – tak nosili się markizowie i
baronowie, wszyscy panowie, którzy dysponowali i zarządzali dużym
majątkiem. Héctor miał jednak też coś w osobowości, co kłóciło
się z tymi wszystkimi, godnymi pochwały cechami, a jednocześnie
nie odstraszało spragnionych doznań młodych dziewczyn i bardziej
doświadczonych, znudzonych życiem, starszych pań. Być może
odpowiedzialna za to była imponująca budowa ciała – odpowiedni
jak na mężczyznę wzrost i szerokie, muskularne ramiona. Do tego
dochodziła też lekko opalona, szarawa w odcieniu karnacja. Istniała
też jednak możliwość, że za uwielbienie płci przeciwnej, wcale
nie odpowiadał jego wygląd ani grubość portfela. Ten mężczyzna
miał bowiem coś dziwnego i mrocznego w oczach. Ludzie od zawsze
bali się tajemnic, pragnęli unikać tego co nieznane i wydające
się być niebezpieczne, z drugiej jednak strony złaknieni byli
plotek o przeróżnych sekretach i skandalach, a to co obce
przyciągało ich najbardziej. Kobiety nie były tutaj żadnym
wyjątkiem i w przypadku starcia z Héctorem Rodríguezem były
niczym ćmy krążące nad ogniem – świadome nie tylko tego, że
mogą się niegroźnie, boleśnie sparzyć, ale też bezpowrotnie
zamienić w popiół.
***
Héctor przemierzał korytarz
pewnym, mocnym, ale przy tym też lekko chwiejnym krokiem. Był pod
wpływem alkoholu i sam zdawał sobie sprawę z tego, że wypił o
kilka szklanek whisky za dużo.
– Panie Rodríguez! –
krzyknął Florian. Był kucharzem, w restauracji umiejscowionej na
parterze. Często odbywały się w niej huczne wesela i inne
uroczystości, nie tylko te rodzinne.
– Dlaczegóż tak wrzeszczysz?
– zapytał Héctor, ale w jego głosie nie było zaciekawienia. Tak
naprawdę to był zmęczony i miał ochotę się położyć, zasnąć.
Wiedział jednak, że nie może sobie na to pozwolić. W planach miał
udać się do koszar, by sprawdzić czy detektyw i jego sługusy nie
próżnują. Chciał, by poszukiwania jego żony były intensywne i
owocne, tak by nie zdążyła znaleźć się poza granicami kraju.
Sprowadzenie jej bowiem z tak daleka, to były kolejne koszty, na
które nie mógł sobie pozwolić. Liczył się też czas i rozłąka
z synem, która jego zdaniem trwała już za długo. Nigdy bowiem z
własnej woli nie opuszczał go na więcej niż kilka godzin, a gdy
musiał wyjechać w sprawach biznesowych czy udać się do innego
kraju, to Cyntia i Marsel zawsze mu towarzyszyli.
– Bardzo pana przepraszam za
ton, ale pańska żona w asyście policji...
– Jest tu?! – przerwał,
czując jak temperatura w jego wnętrzu diametralnie wzrasta.
– Tak, już są na schodach –
odpowiedział szybko.
– Dziękuję za informację –
już z początkiem wypowiadania tych słów, ruszył w kierunku
głównego wejścia, pozostawiając skonsternowanego pracownika na
środku korytarza. Stanął na szczycie schodów. Wyczekiwał aż
Cyntia i policjanci pokonają dystans jaki go od nich dzielił. –
Proszę dać mi syna – rzekł twardo do mężczyzny niosącego
chłopca.
Przejął dziecię na swoje ręce
i ucałował w czoło, nie tylko dlatego, że się za nim stęsknił,
chciał też sprawdzić czy ciało Marsela jest gorące, a pot słony.
– Nadal jest chory – zwrócił
się do żony, jednocześnie obdarzając ją gniewnym, wręcz
agresywnym spojrzeniem.
– Przecież ja go nie
przeziębiłam. Sam się pochorował – odparła agresywnym tonem,
który mógł dorównywać jego spojrzeniu. Miała dość tego, że
za wszystkie nieszczęścia jakie spadały na Marsela, zawsze to ona
była obwiniana.
– Nie będę z tobą tutaj
dyskutował. Na górę – wydał polecenie, wręcz warknął i
ruchem głowy wskazał kierunek.
Otworzyła usta, jakby chciała
jeszcze coś powiedzieć, a przy tym wyglądała tak, jakby zabrakło
jej słów.
– Panie Rodríguez, ja muszę
jeszcze z pańską żoną zamienić kilka zdań. Oczywiście mógłbym
to zrobić na komisariacie, ale po co miałby pan się trudzić,
skoro mogę od razu, tut...
– Byle szybko. – Odwrócił
się na pięcie i ruszył wgłąb korytarza. Chciał nieco unieść
syna do góry, by było mu wygodniej go nieść, ten jednak szybko
się obudził i rozkrzyczał.
– Kocyk! Zgubnąłeś!
Podnieś! – wrzeszczał jak opętany.
– Spokojnie, Marsel. Coś ci
się śniło – zwrócił się do chłopca delikatnie, ale głos
lekko mu drżał.
Zdziwił się, że Marcel
pierwszym o czym wspomniał po przebudzeniu, to o tej starej,
wytartej, wełnianej szmacie, która aż prosiła się o wywalenie i
wymianę na nową. Chłopiec jednak za żadne skarby nie chciał się
jej pozbyć. Héctor akceptował więc jego kaprys, jeden z wielu.
– Wcale nie śpałem.
– Ale mów wyraźnie –
zwrócił mu uwagę, mocniej przytulając do siebie.
– Dobrze – odpowiedział
powoli. – Ale jak będem chciał – dodał szybko, nawet nieco
cwaniacko. Spodziewał się tego, że tata zaraz zacznie nazywać go
łobuzem, a przy tym całować po szyi i mocno łaskotać swoją
brodą. Nie pomylił się. – Łaskoces, łaskotas! – wykrzykiwał
zachrypnięty, przy tym śmiejąc się do rozpuku.
– Nie jest ci zimno? –
zapytał w końcu, jednocześnie naciskając łokciem na klamkę i
otwierając drzwi nogą.
– Tak tylko troszku.
– Troszkę. Marsel, błagam. –
Przewrócił oczami. Minął salon, przeszedł po perskim dywanie i
dotarł do dużych, dwuskrzydłowych drzwi. Rozsunął jedno skrzydło
i stanął nad łóżkiem syna. Miało wysoką barierkę dla
bezpieczeństwa, gdyż Marsel strasznie wiercił się w nocy. W
barierce po jednej stronie, było też wycięte wejście, nie tylko,
by ułatwić chłopcu opuszczanie posłania, ale także, by któreś
z dorosłych mogło usiąść na jego łóżku i utulić go do snu.
– Stajemy – zapowiedział
Héctor i postawił syna na miękkiej pierzynie.
Marsel z uśmiechem na ustach,
zamrugał kilkakrotnie oczami. Wiedział, że tata odpowie mu
dokładnie takim samym gestem, a potem będą się ścigać, który z
nich mruga szybciej. W końcu Héctor zawsze przerywał zabawę
mrugając naprzemiennie raz jednym okiem, a raz drugim.
Marselek wtedy udawał
zasmuconego, wzruszał niedbale ramionkami i mówił:
– Tak nie umiem.
– Kiedyś się nauczysz –
pocieszał go ojciec, jednocześnie rozbawiając łaskotaniem po
brzuchu. – Kładź się już do łóżka. Może nie zauważyłeś,
ale jest środek nocy.
– Wiem, bo ciemno było.
Ciemno jest nocy, a widno jest dnia – odpowiedział rezolutnie,
zatapiając głowę w miękkiej poduszce.
Héctor skrupulatnie okrywał go
pierzyną pod samą szyję. Potem sięgnął po kocyk i położył go
przy głowie syna.
– Podobała ci się przygoda?
– dopytywał, jednocześnie przypominając sobie, że mały był
bez butów i skarpet. Podszedł więc do komody i z górnej szuflady
wyciągnął wełniane, w żółtym kolorze. Usiadł na łóżku i
odkrył stopy Marsela.
– Trochę tylko, bo zimno
trochę też – odpowiedział, pocierając zmęczone i zaspane
oczko. Drugie miał już skryte pod powieką.
– Cały czas byłeś w
piżamce? – podpytywał.
– Calutki.
– Nie miałeś na sobie
płaszczyka ani sweterka?
– Nic, tylko to i kocyk –
odpowiedział Marsel.
– A był ktoś z wami czy
byłeś sam z mamą?
– Tylko z mamą i tymi panami,
bo to była zabawa w chowanego i oni nas znaleźli. Ty się chyba już
nie chciałeś bawić. Ale jutro się pobawis, prawda?
Héctor przytaknął powoli
głową. Był przy tym nieco zamyślony. Dostrzegł jednak, że
chłopiec oczekuje innej odpowiedzi.
– Tak. Jeśli tylko będziesz
się dobrze czuł, to tak. I będziemy się bawili w domu, a nie na
dworze. Śpij już. – Pochylił się nad chłopcem i musnął jego
czoło drżącymi wargami. Nawet jeśli przy Marselu się uspokajał,
to świadomość, że był daleko od domu, chory, nieodpowiednio
ubrany przysparzała go o nerwowe ruchy, nad którymi nie był w
stanie zapanować. Po raz kolejny sprawdził czy maluch jest
porządnie okryty.
– Kocham cię, tatusiu –
usłyszał od pół-śpiącego, czteroletniego chłopca.
– Ja ciebie też, bardzo
mocno. – Sięgnął do lampki z różowym abażurem, by wychodząc
z pokoju, móc wyłączyć główne światło.
***
Cyntia, wraz z detektywem, stała
pod drzwiami, które prowadziły do jej małżeńskiego pokoju z
salonem i dwiema sypialniami. Reszta policjantów została na dole,
gdzie gospodyni poczęstowała ich kanapkami na ciepło. Byli
zachwyceni.
Wąsaty, starszy pan spojrzał
na dziewczynę, która mogłaby być nie tylko jego córką, ale
nawet i wnuczką, i nie wiedział jak ma postąpić. Z jednej strony
bardzo nie chciał się wtrącać, z drugiej było mu jej zwyczajnie
żal.
– Może wejść tam z panią?
– zaproponował, choć bardzo nie lubił się mieszać w sprawy
małżeńskie, zwłaszcza, że sam był kawalerem i tak naprawdę o
związkach małżeńskich nie miał bladego pojęcia.
– Nie, nie trzeba –
odpowiedziała niepewnym, ale zarazem nieprzyjemnym tonem. – Bardzo
dziękuję za to, że chce mi pan pomóc – rzekła, już znacznie
milej.
– Dla mnie to żaden kłopot.
Mogę także pomówić z pani mężem.
– Z Héctorem? – zadrwiła –
I co mu pan powie? Że przyprowadził jego żonę na jego żądanie?
– Dobrze pani wie, że nie
miałem wyjścia! – uniósł się. – Pani mąż jest na tyle
wpływowym człowiekiem, że jakbym dał pani uciec i nie przyłożył
się do zadania jak należy, to skończyłbym bez emerytury i
możliwości zatrudnienia.
Przytaknęła ruchem głowy,
głośno połknęła ślinę.
– Rozumiem. Nie musiał mnie
pan odprowadzać pod drzwi. Nie uciekłabym bez Marsela.
– Nie dlatego panią
odprowadziłem.
– Co chce pan wiedzieć?
– Nie wiem czy ucieka pani
przed mężem, czy przed czym innym – wyjawił.
– I to tak bardzo pana
obchodzi?
Detektyw zrozumiał, że nie
wyciągnie z Cyntii niczego więcej, a nie mógł zmusić jej do
mówienia. Zdecydował się być po prostu dla niej dobry, by choć
odrobinę mu zaufała i dzięki temu kiedyś, być może, sama
zwróciła się z prośbą o pomoc.
– Naprawdę mogę tam wejść
z panią. W razie czego go uspokoję i włos pani z głowy nie
spadnie – zapewniał.
– Pan? – nie siliła się na
uprzejmość, jawnie z niego zadrwiła. – Jak pan się go boi
bardziej niż ja. Naprawdę doceniam chęci, ale to mój mąż i mój
problem. Sama, bez jego wiedzy, wyszłam z tego pokoju, więc sama
też do niego wejdę.
– Zatem, podziwiam odwagę. –
Uśmiechnął się ciepło i wskazał trzema palcami na drzwi, jakby
dawał jej wolną rękę, a jednocześnie chciał być świadkiem jej
poczynań.
***
Cyntia położyła dłoń na
klamce i nacisnęła ją. Héctor, zdawało się, jakby tylko na to
czekał. Otworzył drzwi ostrym szarpnięciem. Wystraszył ją na
tyle, że odskoczyła w tył.
Przez chwilę stali i mierzyli
się spojrzeniami. Rodríguez przy tym spoglądał też co jakiś
czas na detektywa.
– Rzeczy pańskiej żony. –
Policjant wyciągnął rękę z poszwą, w której ukryte były
ubrania, pieniądze i kosztowności.
Héctor wziął ją bez słowa,
po czym odrzucił w kierunku fotela. Choć trafił, to rzucony worek
odbił się od oparcia i stoczył na podłogę.
– Z tobą mam zrobić to samo?
– zapytał żonę, jednocześnie otwierając drzwi szerzej, jakby
chciał zrobić jej odpowiednią ilość miejsca, tak by komfortowo
mogła go wyminąć. – Czekasz, kurwa, na jakieś specjalne
zaproszenie?! – zapytał podniesionym tonem, mając dość biernego
czekania na to, aż łaskawie wykona tych kilka kroków.
– Panie Rodríguez – zaczął
niepewnie detektyw.
– Tak?
– To jednak kobieta –
zwrócił mu delikatnie uwagę.
– I?
– Nie musi pan takimi słowami.
– Nie o to pytałem. Zapytałem
o to czy pańska?
Detektyw spojrzał na Héctora
jakby nie rozumiał pytania, w końcu jednak szybko zaprzeczył:
– Oczywiście, że nie.
– Więc panu już
podziękujemy. A ty, wejdź do środka, zapraszam. – Spojrzał
znacząco na żonę, następnie otworzył drzwi niemal na oścież i
wsparty o futrynę, wyczekiwał.
Przekroczyła próg. Usłyszała
za plecami jak Héctor zamyka drzwi, a potem przekręca klucz w
zamku.
– Potrafię zrozumieć
naprawdę wiele – zaczął, choć wtedy jeszcze stała odwrócona
do niego plecami. – Potrafię zrozumieć to, że chciałaś ode
mnie odejść...
– W takim razie mnie uwolnij –
zaproponowała szybko, stając z nim twarzą w twarz.
Héctor zapobiegawczo oddalił
się kilka kroków od żony i oparł o komodę, stojącą w
przeciwległym krańcu pokoju. Pokiwał palcem w lewo i w prawo,
zdradzając tym gestem swoje zdenerwowanie.
– Potrafię zrozumieć, to nie
to samo, co potrafię zaakceptować – wyjaśnił twardo.
Zamilkła. Stała sztywno, jakby
uczestniczyła w rozprawie i właśnie oczekiwała wyroku, a przy tym
bała się tego, jaki zapadnie.
– Jaką ty jesteś matką,
Cyntio? – zapytał z krzywym uśmiechem i niedowierzaniem w głosie.
– Pominę fakt, że chciałaś pozbawić dziecko ojca, a mnie syna,
ale Marsel jest chory. Widziałaś, jak źle z nim było poprzedniej
nocy! – uniósł się. – Jeśli nabawi się zapalenia płuc, może
umrzeć! Nieustannie go narażasz!
– Możesz nie krzy...
Uderzenie pięści o blat
komody, przerwało Cyntii wypowiedź. Zatrzęsła się w przestrachu.
Zamilkła, a nawet spuściła wzrok, po tym jak zobaczyła gniew w
oczach męża.
Héctor dłuższą chwilę
zbierał myśli, na skutek czego w pomieszczeniu panowała niemal
grobowa cisza. Cyntia tylko niekiedy nerwowo przestępowała z nogi
na nogę, a jej obcasiki stukały o drewniany parkiet.
– Ty się dziwisz, że ja
krzyczę? Nie potrafisz zrozumieć, że ty i Marsel jesteście dla
mnie wszystkim, co mam?
– Masz fabrykę, samochód...
– To nieważne! To nic
niewarte rzeczy! Nie zastąpią mi syna ani żony! Jaki był powód
ucieczki?! Kaprys?! – dopytywał.
– Kto ci powiedział!? Kto cię
zbudził!? – Patrzyła na niego zmartwionym wzrokiem i wewnętrznie
odczuwała strach, ale to nie przeszkadzało jej krzyczeć równie
głośno co on. Czyniła tak, choćby po to, by mógł ją usłyszeć.
– A czy to ważne? – zapytał
i nagle wydawał się być spokojniejszy, mniej nerwowy,
niekrzykliwy.
– Zadajesz pytania i żądasz
odpowiedzi, dlaczego sam nie stosujesz się do reguł własnej gry!?
– zadała pytanie, krzycząc tak, że jej głos odbił się od
ścian pokrytych ciemnym, zielonym kolorem.
Héctor jednak milczał, nawet
nie ruszył się z miejsca.
– Zadałam pytanie, kto ci
powiedział o tym, że wyszłam i że wzięłam Marsela!? – Cyntia
nie spuszczała z tonu.
Héctor zrobił krok do przodu,
następnie kolejny i tak, w bardzo wolnym tempie, zbliżał się do
żony.
– Stój! – rozkazała. –
Nie podchodź! – Cofnęła się nerwowo, wpadła plecami na szafę
wolnostojącą, następnie na ścianę tuż przy oknie. – Héctor,
prosiłam, byś się nie zbliżał. – Niespodziewanie łzy stanęły
w jej oczach.
Przystanął.
– Nie, najdroższa. Ty nie
prosiłaś, ty rozkazałaś. Na dodatek uczyniłaś to krzycząc. Nie
zamierzam tolerować takiego tonu u mojej żony – uprzedził.
– Dobrze, zatem spokojnie. –
Podniosła ręce na wysokość klatki piersiowej, jakby chciała
uspokoić jego, a nie siebie. – Kto ci powiedział o tym, że
opuściłam dom? Odpowiedz, proszę.
– Martin – wyjawił i
obserwował jak twarz jego żony zmienia się z wystraszonej na
zdziwioną, a następnie na wręcz zszokowaną. – Tak, dobrze
słyszysz. Twój brat. Nawet twoja rodzina jest po mojej stronie. Nie
masz tutaj już ani jednego sprzymierzeńca.
Łza potoczyła się po jej
policzku. Zdrada najbliższego... zdrada rodziny, bolała
najbardziej.
– Wiesz, co ludzie mówią za
plecami? – zagadnął, jakby chciał urządzić sobie z małżonką
pogawędkę. Podszedł do fotela i rozsiadł się w nim wygodnie.
– Nie mam pojęcia –
odparła, zmierzając w stronę rekamiery.
– Nie waż się usiąść. Nie
pozwoliłem ci.
– Słucham? – Odwróciła
się w jego stronę, splotła ręce na piersi.
– Dopóki nie skończymy
rozmowy, nie usiądziesz. Pytałem czy wiesz, co ludzie mówią za
naszymi plecami?
– Odpowiedziałam ci już, że
nie mam pojęcia – przypomniała, a jej ton nabrał na
agresywności.
– Mówią, że wymykasz się
potajemnie do kochanka. Głoszą różne spekulacje, nawet o tym kim
on jest. Mam w nie wierzyć?
– Nie wiem. – Wzruszyła
ramionami.
– Chcesz, bym w nie uwierzył?
– Zrób jak uważasz. –
Patrzyła się na dywan, wzrok miała w niego dosłownie wbity, a
głowę lekko skierowaną w lewo. Jej postawa zdradzała całkowitą
obojętność.
Héctor mocniej odetchnął.
Zastanawiał się jakim cudem jego żona jest w stanie tak łatwo
przechodzić z jednej emocji w kolejną. Zaczęło się od strachu,
była też chęć walki i krzyki, a teraz zdawało się jej być już
wszystko jedno. Odetchnął ponownie i zdecydował się opowiedzieć
jej jak on to widzi.
– Ja sądzę, że to była
tylko taka demonstracja z twojej strony. Coś ci się nie spodobało
i postanowiłaś dać mi nauczkę. Pokazać, na ile cię stać i do
czego jesteś zdolna. Przykro tylko, że byłaś w stanie posłużyć
się do tego celu naszym synem. Kolejny raz posłużyłaś się
Marselem.
– A gdyby nie był nasz? –
zapytała nagle, spoglądając mu bezczelnie w twarz.
– Co p... p...
po...powiedziałaś? – zająknął się, choć nie miał tego w
zwyczaju.
– Gdyby Marsel nie był twoim
synem? – zapytała wprost. – Martwiłbyś się o niego tak samo?
– Nigdy bym w to nie uwierzył
i teraz także w to nie wierzę.
– Po co miałabym to mówić,
gdyby to nie była prawda?
– Mówisz tak tylko, by mnie
zabolało. Jesteś w tej chwili bezduszna.
– Jestem bezduszna bo chcę ci
zadać ból? – dopytywała, jednocześnie nie wierząc w to, że
jej mąż przyznaje się do tego, że jemu jest w stanie coś zadać
ból.
– Nie, Cyntio. – Przymrużył
jedno oko i nadal zdawał się wątpić w prawdziwość jej słów. –
Zapewne masz więcej powodów niż palców u rąk, by mnie krzywdzić.
Jednak czy masz choć jeden powód, by krzywdzić Marsela?
Pokręciła głową.
– Jak ty nic nie rozumiesz –
powiedziała, jakby do siebie. – A jakby plotki były prawdą? Co
jeśli miałabym kochanka, a Marsel nie byłby twym dzieckiem? Dodaj
dwa do dwóch – poleciła.
Héctor uśmiechnął się pod
nosem, zmarszczył brwi, następnie wystrzelił je w górę, w
kierunku swoich gęstych, choć krótkich włosów.
– Nie musisz wymyślać takich
głupot, bo i tak cię nie odeślę. Nie patrz się tak. Po twoich
poczynaniach, powinienem to zrobić, ale darzę zbyt wielkim
szacunkiem twą matkę i mam poszanowanie dla pamięci o twym ojcu,
dlatego zostaniesz przy mnie i nie będę zawierzał tym bredniom. Po
odesłaniu byłabyś nikim. Nic niewartą, puszczalską suką, której
nie zechciał nawet mąż. Nie chcesz takiego życia i ja dla ciebie
nie chcę takiego życia. Nie taką matkę ma mieć mój syn –
wyjaśnił ostro, ale bez zbędnych porywów gniewu. Jego wypowiedź
była po prostu rzeczowa. Wstał i miał ruszyć w stronę barku, ale
upartość żony zatrzymała go w miejscu.
– A gdyby nie był twój?
Gdyby kochanek był prawdą? – naciskała nerwowo.
Héctor pokonał dystans jaki
dzielił go od żony. Uczynił to na tyle szybko, że nawet nie
zdążyła się obejrzeć ani cofnąć. Poczuła jak zaciska dłoń z
początku na jej szyi, następnie kieruje palce wyżej, tak by móc
ściskać za policzki.
– Nie płacz, to cię nawet
nie boli. Nie rób z siebie ciągle ofiary – rzucił jej prosto w
twarz, a potem naparł do przodu na tyle mocno, że była zmuszona
cofać się tak długo, aż dotknęła głową ściany. – A teraz
mnie posłuchaj – warknął. – Nie spuszczaj wzroku! – uniósł
się, pomimo zaciśniętych zębów i zmusił ją, by patrzyła mu
prosto w oczy.
Trzymał na tyle mocno, że nie
była w stanie spuścić głowy, a przy tym znajdował się tak
blisko, że nawet, gdy błądziła wzrokiem, to ciągle widziała
jego twarz przed oczyma.
– W życiu nie uwierzę, że
Marsel nie jest moim dzieckiem – zaczął. – Sprawę twego
kochanka pozostawiam tematem otwartym między nami, jednak wybacz,
dzisiejszej nocy nie mam już ochoty na żadną rozmowę z tobą,
choćby najmniejszą. – Uśmiechnął się cynicznie. Puścił ją
i chwycił za karafkę stojącą na komodzie, która znajdowała się
nieopodal. Odkorkował trunek. Odstawił kryształowy korek na blat z
ciężkiego drewna, a sam wyszedł, trzaskając przy tym drzwiami.
Był już na schodach, gdy
postanowił zawrócić. Jego żona nadal stała w tym samym miejscu,
w jakim się znajdowała, gdy wychodził. Spojrzał na nią,
uśmiechnął się krzywo.
– Liczę na to, że kiedy
powrócę do izby, to nadal w niej będziesz. Najlepiej już w łóżku.
– Podszedł, chwycił w dwa palce jej podbródek i zmusił do tego,
by ponownie spojrzała mu w twarz, z tą różnicą, że teraz
uczynił to znacznie delikatniej. – Ze względu na twoje zachowanie
w ostatnim czasie, prosiłbym cię, byś nie opuszczała nazbyt
często naszego pokoju, a o każdym wyjściu, nawet tym do ogrodu,
mam być przez ciebie informowany i wyrazić na nie zgodę. Bez
mojego pozwolenia, nie chcę cię widzieć choćby krok za progiem
drzwi wejściowych. Rozumiemy się, najdroższa?
Cyntia milczała, chwycił więc
drugą dłonią za jej ramię, czyniąc to w bardzo nerwowy sposób i
mocno zacisnął na nim palce.
– Héctor, puść – zawołała
słabo, jakby nie miała już siły na walkę, na jakikolwiek
sprzeciw i krzyk.
W efekcie tego wszystkiego,
mężczyzna ścisnął jeszcze mocniej.
– Héctor, proszę –
zaskomlała.
Włożył jeszcze większy
nacisk w swoje palce, a przy tym nie spuszczał jej twarzy z oczu ani
na sekundę.
– Zostaną siniaki i.... –
zamilkła. Nie była w stanie dokończyć zdania, bo poczuła taki
ból, że kolana się pod nią ugięły.
– Nie usłyszałem jeszcze
odpowiedzi na pytanie – wyjaśnił statecznie, siląc się na
całkowite opanowanie. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że
jeśli nad sobą nie zapanuje, to zbije ją tak mocno, że sam będzie
tego później żałował.
– Zrozumiałam – udzieliła
mu odpowiedzi. Łzy potoczyły się po jej policzkach.
Scałował jedną z nich.
– Bardzo nie lubię, gdy
płaczesz – wyjawił, ze znaczną dozą smutku w głosie, a potem,
jak gdyby nigdy nic, opuścił pokój.
***
Cyntia przywarła plecami do
lodowatej ściany, osunęła się po niej, aż w końcu jej pupa
dotknęła zimnego parkietu. Podkuliła kolana pod brodę i
zapłakała.
Héctor w tym czasie zmierzał
schodami w dół. Minął jednego z służących – tego który
zajmował się ogrodem i drobnymi pracami naprawczymi.
– Paul, mam prośbę – rzekł
i odwrócił się w stronę brodatego mężczyzny, odzianego w
robocze, choć czyste i schludne ubranie.
– Słucham pana. – Paul był
skupiony na słowach szefa, ale starał się na niego nie patrzeć,
jakby nie mógł znieść jego widoku.
– Obserwuj dyskretnie pokój
mojej rodziny. Czyń to dopóki nie powrócę. Jeśli moja żona
zdecyduje się wyjść, zatrzymaj ją. Nieważne jak to zrobisz,
możesz ją nawet spoliczkować. Ważne, by pozostała na miejscu.
Prosiłbym też o to, by ta prośba pozostała między nami.
– Jak tylko pan sobie życzy.
– Brunet ukłonił się delikatnie, następnie odwrócił plecami
do Hektora i skierował swoje kroki pod drzwi, które dumnie zdobiła
tabliczka z napisem „Pokój państwa Rodríguez”.
* W rozdziale użyta została
następująca piosenka: Edyta Bartosiewicz – „Dziecko”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz